Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

A ileż ja tutaj, panie Ludwiku, prócz pana Kolanoskiego i jego rodziny, mam znajomych, przyjaciół, nawet bliższych jeszcze! Więcéj zaiste niż tam w mieście, tak iż, gdy tę smutną bramę przekroczę, zdaje mi si nieraz, że to wszystko wstaje koło mnie, wita mnie serdecznie i ciągnie do siebie. Prawdopodobnie wyniosą mnie gdzieindziéj, skoro przyjdzie kreska, bo cmentarz ten, jak ci wiadomo, już zamknięty; tyle tu lokatorów, że nowoprzybywających do wiecznego mieszkania przewożą teraz za berlińską bramę, gdzie im przed kilku laty profesor Szafarkiewicz nowy, wiele obszerniejszzy przytułek obmyślił i urządził.
Naprzeciwko byłego klasztoru Karmelitów, po za probostwem Śgo Wojciecha i górą kościelną, ciągnął się dawniéj ku dołowi, drogą od dyssydenckiego cmentarza oddzielony, niemal aż do miejsca, gdzie teraźniejszy młyn Kratochwila, (miejsca zwanego dawniéj Karpiemi dołami), długi szereg domków i chałup z ogródkami, które przy sypaniu wałów całkiem zniesiono. Nic szczególnego o nich powiedzieć nie mogę, chyba że jeden z owych domków, murowany i schludny, należał do starego Perdiksa, jak go zwykle nazywaliśmy. Ów Perdisch, wysoki, chudy Niemiec, z twarzą spokojną i przyjemną, z łysą głową i resztkami z tyłu rozczochranych włosów, był od okupacyi aż, mniéj więcéj, do roku trzydziestego ósmego, nauczycielem rysunków przy gimnazyum. Sztukę swoją znał dostatecznie, rysował bardzo pięknie, a przytem anielską posiadał cierpliwość. Zawsze kilka klas razem na wielkiéj sali rysowało, w Środę i Sobotę, od drugiéj do czwartéj; przychodził kto chciał i robił co chciał. Możesz sobie wystawić, co to było za gospodarstwo; rozmawiano, przechadzano się, potrącano i błaznowano, kilku tylko pilniejszych zajmowało się rysunkiem. Stary Perdisch zaś, siedząc wytrwale całe dwie godziny przy