Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

do stópek każdego,“ ale ta poufałość była niestała, a grzeczność często umyślna, celem naznaczenia granicy, któréj lekkie przekroczenie, lub zapomnienie różnicy i stawienia się na równi, wywoływało zmianę wyrazu twarzy, a czasami cierpkie słowa i pojawy niezwykłéj drażliwości nerwowéj, któréj mu natura nie poskąpiła. Z wyjątkiem krewnych i powinowatych, kilku wybitniejszych rodem obywateli wiejskich, oraz małéj liczby mieszkańców miasta, z którymi mógł i lubił o książkach, rzeczach naukowych i bieżących rozmawiać, niewiele kto w domu jego bywał, zwłaszcza, iż poza domem towarzystwa nie szukał, rzadko pojawiał się u innych, a w serdeczne i trwałe stosunki przyjaźni nie wchodził. Pierwszego października jednak bywał u niego, kilkanaście lat po sobie, wielki zjazd, który mnóstwo bliższych i dalszych jego znajomych, a nawet świeżych całkiem gości ściągnął do Kórnika. Zjazd ten połączony był z wystawą ogrodniczą, obfitującą w piękne okazy owoców, jarzyn, szczególnie krzewów i drzew, które z Ameryki północnéj sprowadził. Znajdując się na kilku takich zjazdach, widziałem za każdą razą pana Tytusa nadzwyczaj ożywionego i niestrudzonego w zajmowaniu i bawieniu swych gości, gości zaś z tego, co widzieli i słyszeli, przedewszystkiem z świetnéj gościnności gospodarza, w wysokim stopniu zadowolonych.
W ostatnich latach życia posmutniał pan Tytus i opadł znacznie na duchu i ruchliwości ciała, tak z powodu dolegliwości fizycznych, mianowicie coraz cięższego oddechu, jako też innych, przyszłości rodu jego dotyczących. Uległ nagle w nocy uderzeniu krwi na mózg; nie spostrzeżono tego zaraz, w mniemaniu, że śpi jeszcze. Wywieźliśmy go tu z tego gmachu, pod wieczór, do kórnickiéj bramy; odprowadzało go tysiące ludzi, bo wszystko, co polskie w mieście, albo go znało, albo wiedziało