Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

czył żywot swój w nieszczęściu i biedzie, zrujnowany do szczętu przez dwóch synków, którzy, nie nauczywszy się niczego i trwoniąc bezmyślnie w nadziei, że się kieszeń ojca nigdy nie wyczerpnie, jego wtrącili do grobu, a sami zmarnieli; jeden z nich z więzienia do więzienia przechodził, drugi życie sobie odebrał na św. Marcińskiéj ulicy, w gościńcu „Pod Baranem“, którego już nie ma.
Tutaj, zaraz obok apteki Dähnego, mieszkała między dwudziestym a trzydziestym rokiem jedna z oryginalnych postaci poznańskich. Był nią bankier Kaskel, człeczek nie wielki, który mi nieraz staje przed oczyma, gdy tamtędy przechodzę, zawsze sztywny, z podniesioną głową, orlim nosem, czarnem błyszczącem okiem, zwykle w bronzowym fraku, czarnych spodniach i białéj, wysokiéj bindzie z wielkiemi kołnierzykami, sięgającemi poza uszy. Znałem go tylko z widzenia, lecz wiem, że mimo swego poważnego kroku, patrzenia z góry na wszystkich i wysokiego cenienia swéj osobistości, był to człowiek od znajomych swoich szanowany, dobrego wychowania i chętnie po francuzku mówiący. Równie oryginalna i zupełnie podobna zewnętrzność odznaczała znanego wszystkim w mieście radzcę rejencyjnego Tittla, starego kawaiera, którego w południe i wieczorem można było widzieć codzień chodzącego z góry na dół pod drzewami Wilhelmowskiéj ulicy, podobnie niskiego, podobnie wyprostowanego i podobnie z wysoką białą chustką na szyi jak Kaskel, ale zawsze uśmiechniętego i zadowolonego ze świata, a szczególnie z siebie. Był nadzwyczaj grzeczny, kłaniał się bardzo uprzejmie, rozmawiał chętnie na ulicy i równie dobrze po francuzku jak po niemiecku, osobliwie z paniami, do których miał teoretyczną słabość. Obiegała o nim po mieście gadka, że, przeglądając się często w wielkiem źwierciedle, które