Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

miał u siebie, wykrzykiwał czasami: „O, Tittlu, gdybyś był o stopę wyższym, byłbyś podziwem świata!“
Pójdź teraz trochę daléj! Widzisz tę wielką kamienicę, o któréj ci już wspomniałem, tworzącą róg ulicy Wronieckiéj? Należała ona, za lat moich młodych, do Mielżyńskich, których nazywano z Baszkowa. O nich nic ci nie powiem, bo ich bliżéj nie znałem i tylko kilka razy zdarzyło mi się spotkać w towarzystwach z ostatnim przedstawicielem téj gałęzi Mielżyńskich, panem Aleksandrem, który, ożeniony z panną Potulicką, bardzo ładną i miłą osobą, wyniósł się potem, jak słyszałem, do Krakowa, gdzie życia dokonał. Piękna i wielka jego fortuna, w krotoszyńskim powiecie, rozwiała się niemal nagle, z żalem i zdziwieniem wszystkich i przeszła w ręce Niemców. Na tym domu, dawnemi czasy, widziałeś, od strony rynku, wielki szyld malowany, przedstawiający Apollina siedzącego i trzymającego jedną ręką zegarową tarcz z podpisem: François Didelot. Już teraz w Poznaniu ledwo pewnie trzech, czterech ludzi znajdziesz, którzyby o tem Didelocie cośkolwiek wiedzieli, a był to jednak człowiek nie tuzinkowy.
Rodem z Francyi, wyuczywszy się zegarmistrzostwa w mieście rodzinnem, Besançon, jak mi się zdaje, wstąpił do wojska, za pierwszéj rewolucyi, i odbył, po części na łyżwach, kampanią holenderska z jenerałem Pichegru; potem zaś, w początkach tego wieku, nie wiem już jakiem zrządzeniem losu, dostał się do Poznania, gdzie założył warsztat zegarmistrzowski i handel zegarków oraz przedmiotów galanteryjnych. Towary swoje sprowadzał wyłącznie z Paryża i miał wszystko wyborowe, chociaż drogie. Sam był nie tylko nadzwyczaj biegłym w swem rzemiośle, ale pełno miał wiadomości w innych kierunkach, szczególnie w mechanice i fizyce;