Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Otóż wchodzimy na Stary Rynek. Pod względem budynków nic się tu właściwie nie zmieniło, chyba iż popsuto trochę pierwotną jego symetryę. Gdy wnijdziesz na wieżę ratuszową i obejrzysz się w okół, spostrzeżesz zaraz, że rynek jest prawidłowym niemal kwadratem, którego każdy bok miał dawniéj szereg szesnastu domów, przecięty w środku ulicą; w kilku miejscach połączono teraz dwa domy w jeden, przez co się zmieniła arytmetyczna równość boków i zmieni się z czasem bardziéj, bo dawniejsza domów struktura, nieodpowiednia teraźniejszym potrzebom, obliczoną była na inne stosunki.
Za czasów Rzeczypospolitej prawie wszystkie te domy należały do szlachty, która zjeżdżała się tutaj w pewnych porach na czas krótki; dołem były tylko sienie, w których uwijała się służba. W tym stosunku pozostał dom jedyny, tak zwany pałac Działyńskich, a za méj pamięci była jeszcze druga taka szlachecka kamienica, na rogu Wronieckiéj ulicy, kamienica Mielżyńskich; wszystkie inne domy, już przed sześćdziesięciu laty, znajdowały się w posiadaniu mieszczan lub żydów. Prócz tego zniesiony został przed kilku laty, u spodu domów ciągnących się na lewo od ratusza, ciekawy, choć niezbyt wonny zabytek historyczny, tak zwane śledziowe budki, ludowe garkuchnie, gdzie, od czasów Stanisława Augusta, prażyły się po większej części pod gołem niebem, na patelniach, w rynienkach, rądelkach, mięsiwa, kartofle, kapusty i stokfisze, ku zmartwieniu przechodzących nosów, lecz ku pociesze wyrobników i uboższych rzemieślników, którzy tanio pożywić się tam mogli. Znikła również, znacznie dawniéj jednak, obszerna fontanna, z sikającemi tritonami, stojąca niegdyś naprzeciwko domu Anderscha, która się, szczerze mówiąc, do ozdoby rynku nie przyczyniała, lecz ożywiała go, osobliwie pod wieczór, będąc