Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

miejscem schadzek i serdecznych wywnętrzań, czasami bohaterakich zapasów licznych bab, kucharek i stróżów domowych, schodzących się tamże z instrumentami, których już teraz, panie Ludwiku, w Poznaniu prawie nie ujrzysz od czasu zaprowadzenia rur wodnych po domach; temi instrumentami są ćwiercie, które do założonych na grzbiecie tak zwanych szońdów za pomocą haków zawieszane były. Znajdzie się to może jako pamiątka w zbiorach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, obok misiurek i buzdyganów hetmańskich i obok szczypcy, które już całkiem znikły z tego świata, a któremi ja przez całą moją młodość obcinałem długie nosy świecom łojowym.
Zresztą fizyonomia rynku przed pół wiekiem przedstawiała się nieco inaczéj niż teraz; było na nim, w zwyczajnych czasach, spokojniéj, wiele spokojniéj, wiele mniéj ludzi, zwłaszcza że Poznań liczył w ogóle wtenczas ledwo dwadzieścia sześć do siedmiu tysięcy mieszkańców. Zaludniał się tylko rynek i ożywiał nadzwyczajnie kilka razy do roku. Najpierw w czasie procesyi Bożego Ciała, na którą ludu wiejskiego przybywało z rozmaitych stron wiele więcéj niż obecnie, tak iż tłumy noc przedtem na ulicach obozowały; a daléj na św. Jan.
Ten św. Jan był dla Poznania, przed rokiem trzydziestym, mniéj więcéj tem samem, czem dla Kijowa były dni kontraktów. Zjeżdżała się niemal cała szlachta z prowincyi, wówczas jeszcze bardzo liczna, nie przetrzebiona subhastami i kolonizacyą, zjeżdżała się czwórkami, a nawet piątkami, z ogromnemi tłómokami za powozem, na których huśdali się lokaje, a nieraz i panny służące. Ponieważ oberzy było ledwie trzy, cztery, a i te w stanie bardzo elementarnym, przeto kwaterowała się większa część jak mogła po stancyach prywatnych; wszakże