Dziórobkowie i ich sługa. Gdy się zbudzili i stanęli w oknie krzycząc z rozpaczy, znijść nie było można, ani zeskoczyć, ani się spuścić; nie było można drabin przystawić, bo od spodu bił pożar do góry, w środku i z przodu. Nieszczęśliwi wołali daremnie i wyciągali ręce; dym ich zadusił, płomień spalił, nim się udało sikawkom zalać ogień u dołu. Zrobiło to straszne wrażenie w całem mieście, zwłaszcza iż Dziórobkowie, właściciele owego domu, z dawna w Poznaniu osiedli, znani byli powszechnie; za ich pogrzebem szło tysiące ludzi.
Chodź teraz trochę daléj, panie Ludwiku, bo czas nam rynek opuścić. Widzisz tutaj, naprzeciwko Wronieckiéj ulicy, opiera się o mur ratusza przybudowanie, w którem i teraz także mieszczą się handle żydowskie. Za młodych lat moich zajmował je jeden tylko skład bardzo znany w mieście i na prowincyi, był bowiem najznaczniejszy w swoim rodzaju, skład galanteryjny Mendelsohna.
Gdy potrzeba było szkieł kryształowych, lamp, porcelany, bronzów lub innych zbytkowych przedmiotów na podarunki albo do ozdobienia pokoi, szły do niego nasze panie ze wsi, bo tam był towar najrozmaitszy i najlepszy, chociaż najdroższy. Kupiec sam nie odznaczał się bynajmniéj grzecznością, owszem znany był ze swéj szorstkości i braku ogłady. Źle i niechętnie mówiąc po polsku, często wykrzyczał i wystraszył kupujące jéjmoście, mimo to miał odbyt niemały, a chociaż mu się raz i drugi podobno noga poślizgnęła, wyszedł jednakże z upadków bez wielkiego szwanku i kupił nawet po czterdziestym ósmym roku piękną kamienicę przy ulicy Wilhelmowskiéj wystawioną przez Polaka, emigranta, wypedzonego wtenczas przez rząd pruski; przeniósł tam handel swój powiększony, który, po jego śmierci, synowie objęli i niedawno temu wyprzedali.
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.