Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

wszy się, około dwudziestego piątego roku swéj cukierni, zaczął, jak mówią, Niemcy, robić w dobrach i kupił najpierw Morasko, gdzieś tu w bliskości Poznania, a potem część dóbr dawniéj do kompleksu Murowanéj Gośliny należących.
Chociaż miał żonę Polkę, kobietę podobno strasznie utrapioną twardem postępowaniem męża, z trudnością tylko mógł się porozumieć po polsku, a nie wiele lepiéj po niemiecku. Mimo to odrabiał interesa, załatwiał sprawy, zarządzał, gospodarował i zbierał. Po jego śmierci znaczny ów majątek poszedł wkrótce w niwecz. Córka i syn starszy przyznawali się do narodowości polskiéj i pomarli w sile wieku; syn ten był nieżonaty, wyglądał całkiem na połuduiowego Francuza i żył sobie aż nadto wesoło; córka zaś z dość miłą i ładną twarzą, lecz trochę kulawa, wydała się, wbrew woli ojca, za Polaka, dawniejszego kupczyka z handlu win, zdaje mi się, Anderscha, który, jako stały i wierny czciciel treflowego asa i pikowéj damy, całą tę trzecią część mozolnie zebranéj przez Duchego fortuny złożył na ołtarzach owych bóstw swoich. Syn młodszy wreszcie, ożeniony z córką niejakiego Küntzla, trzymającego oberzę pod Czarnym Orłem, zniemczył się zupełnie, co go jednak od ruiny majątkowej nie uchroniło.
O Antonim Pfitznerze, założycielu i właścicielu istniejącéj jeszcze w tym domu cukierni, którego śmierć tak niespodzianie nas wszystkich przed kilkunastu tygodniami zaskoczyła, a z pogrzebu którego mógłeś się był przekonać, jak wielce tu był od wszystkich ceniony, nie zapomnę, panie Ludwiku, bo go znałem od samych jego początków i bardzo był dla mnie zawsze życzliwy, ale nadmienię o nim późniéj, gdy dojdziem do jego kolebki przy ulicy Wrocławskiéj.