Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc je tylko z widzenia, nieraz z pewnem humorystycznem zadowoleniem patrzałem. Były to dwie panny Zenker, córki jakiegoś radzcy, czy nawet prezesa rejencyjnego, obiedwie w wieku szacunek wzbudzającym, podobne do siebie, jak gdyby były bliźniętami, obiedwie dość wysokie, chude, zawsze starannie ubrane, z wielkiemi lokami i zgryźliwem spojrzeniem. Utkwiły mi one w wyobraźni, bo chłopcem będąc często je spotykałem w tych stronach razem chodzące. W późniejszym czasie kupił ten dom pan Hebanowski, budowniczy, który nie długo w nim panował, odprzedał go bowiem Spółce teatru polskiego i z jéj polecenia wystawił, na miejscu dawniejszego ogrodu, teraźniejszy budynek teatralny. Ponieważ zajmuję się tylko starzyzną, przeto, panie Ludwiku, nie tykam się owego teatru, pozostawiając skreślenie ci jego zewnętrznych i wewnętrznych, niewątpliwie bardzo zajmujących choć tragicznych dziejów, panu Franciszkowi Dobrowolskiemu, który, jako spiritus movens, ze wszystkich najlepiéj to zadanie rozwiązać potrafi.
Patrz daléj, otóż z bramy téj małéj, jednopiętrowéj kamieniczki, stojącéj tuż obok, byłbyś, przed dwudziestu laty widzieć mógł nieraz wyjeżdżającego na pięknym białym koniu starego pana, zwykle w granatowéj czamarze i czworograniastéj czapce; tak ubiór ten jako i twarz pełna, spokojem i szczerą dobrocią napiętnowana, okazywały, na pierwszy rzut oka, jednego z dawnych, jak mówią, Polonusów, którzy mieli poza sobą życie pełne ciężkich przejść i doświadczeń. Był to Stanisław Biesiekierski, pułkownik, jak go zwykle tytułowano, znany powszechnie i szanowany nie mniéj dla szczerego i przyjacielskiego względem wszystkich usposobienia, jak i dla gorącego patryotyzmu, którego składał dowody od początku do końca swéj wędrówki doczesnej.