Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

przed ćwierć wiekiem, widziałem jeszcze w całéj sile; było to ogromne i wspaniałe drzewo; teraz go już nie zobaczysz, „zmiotła je kosa wszechmocnego Saturna“, jak mówią poeci, ale na jéj miejscu, przed ciekawą ruiną starożytnego kościółka św. Marcina, z samych kamieni polnych zbudowanego, wyrosła, podobno z korzeni, młoda jéj córka, która w poszanowaniu okolicznego ludu miejsce matki zajęła.
W téj więc Gryżynie, pracując lat mniéj więcéj dwadzieścia siedem, doprowadził pan Apolinary zawód swój do końca. Nie będąc pod tym względem fachowym, jak to mówią, nie odważyłbym się wdawać specyalne sądy o przedmiotach agronomicznych; ale, mając oczy zdrowe, mógłem, podczas kilkakrotnych odwiedzin w Gryżynie, widzieć na polach i w budynkach pewien systematyczny ład i porządek, który i na nieznawców sprawiał wrażenie; mógłem również ocenić liczbę i wygląd inwentarzy i stadniny młodych koni, których chodowli sprzyjały piękne nadobrzańskie łąki. Wszakże pozory łudzą czasami, panie Ludwiku, ale co nie łudzi, to rezultaty. Wiem, że są gospodarstwa, które zwiedzającym gościom imponują zewnętrznością i elegancyą lub doborem tej czy owéj specyalności, a których właściciele idą jednakże z każdym rokiem daléj in minus; lecz pan Apolinary należał do liczby tych, co z góry powiedziawszy sobie: „na nic gospodarstwo, jeśli nie przynosi“, tak praktyką zawodu, jako i trybem życia domowego dokazać potrafią, że gospodarstwo na coś przecież zda się. Nie minął rok, iżby się nie było odłożyło przy końcu większéj lub mniejszéj sumy, a skutkiem tego nie tylko Gryżyna pozostała i wzrosła w wartości, ale i druga wieś przybyła, Grabonóg pod Gostyniem, od Wilkońskich kupiona.
Gdy dzieci dorosły, uważał pan Apolinary zadanie