Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

nierównym, nieraz wybuchowym i w bezwiednem gryzieniu paznogci. Twarz jego miała bardzo miły wyraz, gdy się uśmiechał, zwykle jednak trochę posępny, zdradzający człowieka myślami rozmaitemi nagabywanego. Poznałem go, gdy był jeszcze bardzo młody, w Berlinie, trzydziestego siódmego, czy ósmego roku; przyjechał tam na czas niejaki, aby posłuchać kolegiów. Rzadko wtenczas się z nim zeszedłem, bo poruszał się tylko w małem kółku kolegów bliższych sobie pochodzeniem i majątkiem, lecz bywaliśmy razem na logice heglisty Werdera, i pamiętam jak z nieruchomą postawą i wytężonym na prelegenta wzrokiem słuchał owéj heglowskiéj ideologii, która zupełnie odpowiednią była jego usposobieniu umysłowemu.
Późniéj spotkałem się z nim znowu w Poznaniu czterdziestego czwartego roku, i odtąd widywaliśmy się nieraz kródzéj i dłużéj; miałem więc sposobność przypatrzenia mu się bliżéj. Dumy i zarozumiałości nie okazywał najmniejszéj, owszem przystępny był i przyjacielski dla każdego, osobliwie dla tych, którzy uwagę jego czemkolwiek zająć mogli.
O wykształcenie jego gruntowne starano się, ile mi wiadomo, od najpierwszych lat, lecz było ono zupełnie nie swojskie. Chował się, jak to wtenczas było powszechnym zwyczajem w bogatszych rodzinach, pod dozorem Francuza, pana Durand, człowieka nie młodego i doświadczonego w zawodzie swoim, który poprzednio już kilku innych paniczów był wychował. Naukę szkolną odbywał w gimnazyum lignickiem, które normalnie ukończył, zrobiwszy w łacinie i grecczyznie, jak się późniéj sam przekonać mógłem, znaczne postępy; jednakże prawidłowe to wykształcenie nie zdołało pokonać przyrodzonéj jego właściwości umysłowéj. Wiedział bardzo dużo rzeczy ze szkół, z czytania, z ustawicznych podróży, ze