Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

nie tylko się z nim zaznajomić, ale i spoufalić. Napracował się biedak w życiu nie mało, zarabiał sobie lekcyami prywatnemi, ucząc starożytnych i nowych języków; tłómaczył Aristofanesa, pisał powieści poetyczne, mnóstwo sonetów, nawet komedye, z których jednę, bodajnie Chloroform, przedstawiano w teatrach, chwytał od czasu do czasu za pióro publicysty, ale to wszystko chudym go pasło obrokiem. Skończył wreszcie ten uczciwy i zdolny człowiek, który się nieszczęściem w czepku nie urodził, mizeryę swoją smutną i samotną, gdzieś tam w Bordeaux, parę miesięcy po przyjacielu Stanisławie.
Po kilkonastoletniéj gospodarce, oddając Przylepki w zaufane ręce, sprowadził się Koźmian do Poznania, sześćdziesiątego siódmego roku i osiadł zaraz tutaj pod Opatrznością. Spowodowały go do tego najpierw pewien rodzaj znużenia fizycznego, sprowadzonego zbliżającą się starością oraz ciężkiemi zmartwieniami, któremi go utrapiła śmierć kilku najbliższych mu osób, szczególnie lorda Stuarta, Zygmunta Krasińskiego, stryjecznego brata Andrzeja Koźmiana i jenerała Morawskiego, a potem bliskość brata już od dawna w mieście osiadłego; wreszcie ciągnęła go też i chęć oddania się wyłącznie zatrudnieniom literackim. Chociaż dwa lata przedtem zamknął był wydawnictwo Przeglądu, nie zabrakło mu i tutaj między nami nowych, ciągłych, a czasami kłopotliwych zajęć, które wszystkie, mniéj więcéj, były w związku ze sprawą publiczną.
Zaraz kilka miesięcy po przyjeździe poruczono mu miejsce wiceprezesa, a w siedem lat późniéj, po śmierci Karóla Libelta, obrano go jednogłośnie prezesem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Zdrowy instynkt kierował pod tym względem wyborcami, bo Koźmian był najodpowiedniejszą osobistością na tę posadę; nie tylko bowiem