Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

stałości Rastawieckiego, także cały szereg osobno w dwóch pokojach poumieszczanych obrazów, które są darem Stefana Ciecierskiego. Był to także jeden z moich bliskich i dawnych amikusów, którego zresztą, prócz mnie, niejeden tutaj pamięta i z przyjemnością sobie wspomina; choć kilku więc słowami za jego niezmiennie przyjacielskie dla mnie uczucia chętnie mu się wywdzięczam.
Gdy przybyłem, w początku listopada trzydziestego szóstego roku, na pierwszy semestr uniwersytecki do Berlina, zaraz drugiego czy trzeciego dnia, wałęsając się po ulicach i gapiąc się na mnóstwo nowych dla mnie rzeczy, stanąłem, pamiętam jak dziś, na Jägerstrasse przed wystawą Sachsa, aby się przypatrzeć wywieszonym sztychom i obrazom. Niebawem spostrzegłem blisko mnie stojącą tak samo zajętą dość ciekawą parkę. Jeden z nich był jegomość w dojrzałym wieku, niski, krótkonogi, mimo dużego brzuszka, ruchliwy, z oczkami strzyżącemi i wysoką, białą chustką na szyi; drugi zaś czarno- i długo-włosy młodzieniaszek, mniéj więcéj siedemnastoletni, ale chudy, z gołą szyją i wielkim od koszuli kołnierzem na surdut wyłożonym. Obadwaj mieli kijaszki z kutasikami i trzymali się szczelnie pod rękę. Że to nie Niemcy, poznałem na pierwszy rzut oka i wkrótce, ku memu zadowoleniu, usłyszałem, iż mówią do siebie po polsku.
Kilka dni potem ujrzałem znowu tę samą parkę; siedziała sobie na kolegium jeograficznem Rittera i dowiedziałem się od znajomych, że jeden jest ochmistrz, a drugi wychowaniec, pan Bieżański i pan Stefan Ciecierski. Zbliżyliśmy się do siebie, chodząc wspólnie na dwa kolegia, a potem nastąpiła ściślejsza znajomość. Matka Stefana, pani wtenczas już niemłoda, wdowa po Ciecierskim, zdaje mi się, marszałku szlachty, obywatelu bardzo majętnym