Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie dziw, panie Ludwiku, iż tak bez przerwy natężona praca, wśród niewygód i kłopotów materyalnych towarzyszących u nas zawodowi literackiemu, musiała wcześnie znękać już i tak słabowity i nerwowy organizm; a że przystąpiło jeszcze silne przeziębienie, któremu popadł podczas zimowego pobytu w Dreźnie, były ostatnie lata życia Klemensa Kanteckiego nieprzerwanem pasmem cierpień. Gdy tu wrócił do Poznania i objął posadę konserwatora, od pierwszéj chwili wyczytać było można z jego wychudłéj postaci, bladéj, cierpiącéj twarzy, z wraźliwych ócz i niepewnego chodu jak ciężką duch jego toczy walkę z ciałem. Mimo to pracował ciągle, szperał i pisał. Ostatnim tu jego wysiłkom pisarskim winniśmy piękny Życiorys księdza Aleksego Prusinowskiego oraz rozprawę O staroście brańskim. Przytem, ile sił starczyło, miejscowe swoje obowiązki wypełniał i w znacznéj części rozwiązał mozolne i męczące zadanie uporządkowania i skatalogowania księgozbioru Towarzystwa. Wreszcie, przed czterema laty, gdy nie tylko ciało bezwładnem niemal się stało, ale i umysł cierpieć zaczął, złożyć ów męczennik musiał broń przed siłą choroby; ustąpił z urzędu, szukał ratunku na wsi w Galicyi, u rodziców żony, a nawet w południowéj Słowiańszczyźnie, u przyjaciela swego, doktora Rajskiego; za późno to już było i z powrotem do kraju umarł w trzydziestym piątym roku życia.
Ileż ja to razy, panie Ludwiku, ze smutkiem, a częstokroć z głęboką boleścią żegnać musiałem takich, których śmierć bezlitośna wyrwała z kółka mych bliskich lub najbliższych, gdy życie ich było pączkiem jeszcze lub kwiatem w rozwoju! Otóż, spojrzyj tylko na drugą stronę; naprzeciwko domu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, przed którym stoimy, widzisz nie wielką jednopiętrową