kamieniczkę, jednę z najstarszych na téj ulicy. Tam także, przed blisko trzydziestu laty, na pierwszem piętrze, rozstał się z tym światem młody człowiek, młodszy nawet od Klemensa Kanteckiego, na samym niemal wstępie rozpoczętego pomyślnie zawodu i w pierwszych chwilach szczęśliwego małżeństwa. Leopolda Köhlera znałem już jako kilkoletniego chłopczyka, bo go matka raz i drugi do méj babki przyprowadziła, aby jéj to pierwsze swoje dziecko pokazać. Tę samą twarz okrągłą, ożywioną, wesołem zawsze spojrzeniem i szczerze dobrodusznym uśmiechem, którą, chłopczykiem będąc, sympatyczne sprawiał wrażenie, zachował Köhler mało co zmienioną aż do końca życia. Późniéj widywałem go czasami jako ucznia chodzącego do gimnazyum Maryi Magdaleny, a gdy potem dorósłszy i skończywszy studya uniwersyteckie, odbył rok próby przy gimnazyum i powołanym został do kolegium nauczycielskiego Szkoły realnéj tutejszéj, ponowiliśmy dawną znajomość i weszliśmy niebawem w bardzo bliskie z sobą stosunki. Szczęśliwem go natura obdarzyła usposobieniem; świat wyglądał mu różowo; zaspokoiwszy zwłaszcza szczery pociąg serca upragnionem małżeństwem, zadowolony z położenia swego i zatrudnienia, dalekim był od zakwaszania sobie życia pretensyami i draźliwością miłości własnéj, co teraz tak częste u młodych. Nie trudno mu przyszło od samego początku pracy nauczycielskiéj pozyskać, łatwem i ujmującem obejściem, przyjazne chęci kolegów, nawet obcokrajowców, a roztropnem, choć pobłażliwem postępowaniem zapewnić sobie przywiązanie uczniów.
Pamiętam, że mi raz opowiadał, jak mu tak dobrze i swobodnie z tymi sekstanerkami i kwintanerkami, których trapił łaciną i z którymi naśmiał się czasem i pożartował, aby im osłodzić szkaradną gramatykę. Po za
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.