dziczonych i dość znaczną fortunę jedynaczce córce pozostawił.
Przy owym domku, w którym Leopold Köhler życie zakończył, spotkaliśmy się z sobą, panie Ludwiku, jak niezawodnie pamiętasz, latem tego roku. Okoliczność była znów smutna, bardzo smutna. Ze stojącéj tuż obok kamienicy wynoszono, w połowie lipca, trumnę Władysława Wierzbińskiego. Przed piędziesięciu trzema, czy czterema laty, patrzałem się niemal na jego kolebkę. Bywając wtenczas u bardzo bliskich mi osób, mieszkających przy Wodnéj ulicy, na rogu Ślósarskiéj w domu zwanym Bergera, widywałem, zaraz naprzeciwko, chodzące po pokoju lub siedzące w oknach dawniejszéj Krakowskiéj oberży dwie panie i dwie małe dziewczynki. Jedna z owych pań, dość młoda jeszcze, była cierpiąca i, jak z wychudłéj i wybladłéj twarzy wnosiliśmy, walczyła z piersiową chorobą; czasami przybiegał do niéj trzy czy czteroletni chłopczyk z wesołą minką. Otóż ten chłopczyk był Władyś Wierzbiński, chora pani, jego matka, owa druga zaś, panna Franciszka Zakrzewska. Przywieziono wtedy panię Wierzbińską, już wdowę, do Poznania, aby rady lekarzy zasięgnąć i jéj zdrowie poratować, lecz starania były daremne i wkrótce potem umarła, a panna Franciszka zajęła miejsce matki i z rzadką wytrwałością i odwagą, wśród bardzo uciążliwych okoliczności, zajmowała się wychowaniem czterech sierot; bo Władysław miał jeszcze starszego brata, Stanisława. Przyszedł jéj w pomoc, po roku czterdziestym, brat jéj Adam Zakrzewski, wróciwszy z emigracyi, która go po listopadowem powstaniu przezło lat dziesięć, po większéj części we Francyi i Belgii, trzymała. Nieznane mi są pierwotne dzieje pana Adama, nigdy go o to niepytałem, ale wszedłszy z nim w bliższą znajomość, czterdziestego pierwszego roku, widywałem się z nim często
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.