Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

i jak mógł. Czynny miał udział w rozmaitych naszych wspólnych robotach; zajmował się, ile mi wiadomo, gorliwie sprawami Koła towarzyskiego, do którego dyrekcyi należał, a będąc szczerze religijnych przekonań i przystąpiwszy z wszelką gotowością do zarządu kościoła Śto-Marcińskiego, przyłożył się niemało do odnowienia i upiększenia tego domu bożego.
Najlepszym chęciom, które miał, aby się przysłużyć ogółowi i pracować na jego korzyść, nie zawsze starczyło zdrowie. Ostatniemi laty widać było po nim, na pierwszy rzut oka, stan chorobliwy, któremu organizm, chociaż w sile wieku, oprzeć się nie zdołał. Z żalem wywieźli go z tego domu na miejsce wiecznego spoczynku liczni znajomi i przyjaciele, uznając, że spółeczeństwo nasze straciło znowu zacnego obywatela i szczerego patryotę.
Weszliśmy więc już na Plac Królewski, panie Ludwiku; całkiem inaczéj on obecnie wygląda niż dawnemi czasy, kiedy tu chłopcy całemi dniami bawili się w ekstrę albo palanta, gry prawie już nieznane ich teraźniejszym następcom. Przed trzydziestym rokiem, a jeszcze dość długo późniéj, było tu puste miejsce, brzegami tu i owdzie trochę brukowane, w środku porosłe zielskiem i trawą, poprzerzynaną ścieszkami w rozmaitych kierunkach; gdzie niegdzie znalazł się krzaczek, topól lub akacya. Naokół stały po większéj części płoty sąsiednich podwórz i ogrodów. Z domów pamiętam wtenczas cztery, które podobno już za pierwszych Prusaków stawiono. Jeden z nich długi, jednopiętrowy, ciemnoczerwoną farbą pomalowany, ciągnął się od owéj kamienicy Berendesa, która dopiero po czterdziestym roku powstała, do rogu Teatralnéj ulicy. Teraźniejsze właścicielki kazały go przed paru laty przebudować i zamieniły na okazałą trzypiętrową kamienicę. Drugim był