na Nowym Rynku budę drewnianą, i pamiętam jak codzień, około ósméj zrana, sama jéjmość zajeżdżała przed nią drabiastym wozem pełnym koszów z rozmaitemi warzywami, które niebawem rozkupywano. Na tym przemyśle i handlu, szczędząc grosza i żyjąc po chłopsku, przyszło dwoje tych starych ludzi do mająteczku, który, po śmierci męża, żona, żyjąc i pracując tym samym trybem, znacznie powiększyła, tak iż wreszcie ten murowany dworek, wspomniany ogród i większa część gruntów po obydwóch stronach drogi do niéj należały. Dzieci Wojdowie nie mieli, ale znalazła się jakaś krewniaczka, którą wychowali i za dziecko swoje uważali. Zasługiwała zaś na ich wybór, sądząc z pozoru, była to bowiem bardzo ładna i zgrabna blondynka, która dorósłszy zwracała oczy wszystkich na siebie. Rozkochał się w niéj prymaner Schlecht, przystojny brunet, lubiony, ile pamiętam, od kolegów dla wesołego i, jak wtenczas mówiono, burszofskiego usposobienia; zaręczył się z nią nawet, gdy, odbywszy szkoły, zaczął słuchać medcyny.
Ale romans ten tragicznie i wcześnie się skończył, narzeczona bowiem na nerwową febrę umarła. Schlecht późniéj jako lekarz praktykował dość długo w Szamotułach, jak mi się zdaje, i znany był w całéj okolicy tego miasta. Mimo znacznéj między nami różnicy wieku i klasy, znałem go jeszcze w gimnazyum, nie małe więc było moje zdziwienie gdy po wielu latach spotkałem go pewnego razu u doktora Mateckiego, do którego nagle przyjechał. Ów dawniéj tak pewien siebie i swobodny bursz był teraz zestarzałym, zasępionym, milczącym człowiekiem; rozchorował się na melancholię i szukał pomocy u przyjaciela i kolegi szkolnego. Co daléj z nim zaszło, nie wiem, ale rzecz pewna, że go dawno już nie ma na tym padole. Posiadłość starych
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.