u niego tutaj w bibliotece na dole, gdzie teraz króluje pan Wolff markowładzca, podziwiałem jego cierpliwość i łagodność, z którą znosił skoki i wybryki burzliwego chłopczyka. Lecz już wtenczas uważaliśmy u niego dziwne przyzwyczajenie szarpania prawą ręką kołnierza od surduta; stawało się ono coraz częstsze i wybitniejsze, a było pierwszym pojawem cierpienia mózgowego, które, wzmagając się z dniem każdym, pociągnęło za sobą różne dziwactwa, stłumiło wreszcie u niego stan normalny władz umysłowych. Szczęściem dla biedaka było, iż ostatnie stadyum choroby nie trwało zbyt długo. Umarł około siedemdziesiątego roku, szczerze żałowany od wszystkich, co go znali.
Od otworzenia biblioteki aż do piędziesiątego drugiego roku, wszedłszy do jednego z dość dużych, lecz niskich pokoi na drugiem piętrze, byłbyś zwykle, tak przed jako i po południu, zastał siedzącego w pobliżu okna, przy stoliku zarzuconym książkami i papierami, człowieka średniego wzrostu, z ciemnobrunatnym włosem, wyrazistą twarzą i bystrem spojrzeniem, zajętego czytaniem lub pisaniem. Zabaw nie szukał nigdy, zwykłych nawet niewinnych przyjemności nie znał, towarzystw wszelkich liczniejszych unikał, tylko pracował i pracował, a jedyną rozrywkę, któréj sobie w cichym i nad miarę skromnym żywocie pozwalał, stanowiły przechadzki i czasem mniéj więcéj naukowe rozmowy z jakim bliższym znajomym. Był to Józef Łukaszewicz, pierwszy tutejszy bibliotekarz i jeden z najzasłużeńszych naszych pisarzy wielkopolskich. Odezwał on się raz do mnie, gdy mu komplement z powodu któregoś z jego dzieł powiedziałem: „Ej, co tam! po śmierci mojéj nikt o mnie mówić ani pisać nie będzie“.
Otóż jemu na przekór, powiem ci w krótkości, co
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.