Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

stego piątego roku. Otóż nowo założone Towarzystwo dobroczynności, do którego należało wtenczas niemal wszystko co żyło w Poznaniu, potrzebując właśnie pieniędzy na swoje ochronki, wpadło na myśl dania tego rodzaju przedstawienia, zwłaszcza iż czegoś podobnego publiczność polska jeszcze tu nie widziała.
Odegrali wprawdzie kiedyś, jak słyszałem od ojca, u księstwa Radziwiłłów amatorowie jednę czy dwie sztuczki podczas karnawału, nie wiem już którego roku, ale były to sztuczki francuzkie i w zamkniętym kółku zaproszonych gości. Polecono zatem, na zebraniu rzeczonego towarzystwa, pani Milewskiéj i dr. Mottemu, żeby się urządzeniem takiego przedstawienia zajęli. Przy téj sposobności, panie Ludwiku, pominąć nie mogę wzmianki, że pani Milewska, z domu zdaje mi się, Ignaszewska, starsza siostra pani Kaźmirzowéj Szymańskiéj, należała wtenczas do najzacniejszych i powszechnie cenionych obywatelek poznańskich. Wysokiego wzrostu, pięknéj i ujmującéj twarzy, łączyła rzadką dystynkcyą z naturalnem obejściem w towarzyskiem pożyciu. Była ona żoną kupca Milewskiego, uczciwego, pracowitego i spokojnego człowieka, który miał tutaj na Starym rynku najpierw handel żelaza w spółce z niejakim Keynerem, znanym mi tylko z tego, iż był bardzo straszny, a potem sam przez lat kilka handel wina. Ale nie urodził się znać pod szczęśliwą gwiazdą; nie wiem z jakiego powodu handel jego podrzędne zajmował stanowisko, gości i odbiorców miewał mało.
Po zawieruchach czterdziestego szóstego i ósmego roku rzeczy się jeszcze pogorszyły, a Milewski coraz smutniéj wyglądał, tak iż nieraz przykro mi było spojrzeć mu w oczy, gdy go na ulicy spotkałem. Na domiar złego, jeszcze przed rokiem piędziesiątym, umarła mu