Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

trojaczków co mu tam z druków w ręce wpadło i chodząc z domu do domu, gdzie się spodziewał co pozbyć, sprzedawał, choć z małym zyskiem, byle handel szedł. Rozumie się, że gimnazyaści byli najlepszymi jego sprzymierzeńcami.
Szło mu z początku jednak nie świetnie i dopiero powstanie listopadowe otworzyło mu bramę ziemi obiecanéj. Ławy klas wyższych wypróżniały się, codzień mnóstwo chłopców szło za granicę. Książki, obrazki i ładne fatałaszki, które miał nie jeden, stały się rzeczą zbyteczną, a pieniądze były potrzebne. Każdy niemal szedł do Lissnera, a ten kupował co miało jakąś wartość i dawał co sam chciał; takim sposobem, po niejakim czasie, stanął na pewniejszych nogach.
Z końcem powstania zaprzestał wędrówek ulicznych, zebrane nie małe zapasy umieścił w kramie, nie pamiętam już gdzie, zdaje mi się, że na Starym rynku, i rozpoczął handel regularny. Będąc bez wykształcenia, nie miał z początku i nie mógł mieć pojęcia o wartości książek, tak starych jako i nowych; ale wrodzonym sprytem wiedziony, korzystając z codziennego doświadczenia, z objaśnień i wskazówek dawanych mu nieraz przez sprzedających lub kupujących, ze związków handlowych, w które wszedł niebawem z zamiejscowymi antykwaryuszami, nabył z czasem wielkiéj biegłości w ocenianiu i wynajdywaniu osobliwie starych druków polskich, przynoszących wtenczas najwięcéj korzyści; handel jego wzmagał się przeto z każdym rokiem. Wszyscy nasi tego rodzaju amatorowie i zbieracze byli z nim w stosunkach; Raczyński, Działyński, Łukaszewicz, Popliński, Żupański, kanonik Busław, jak mi wiadomo, zwiedzali Lissnera i niejedno od niego nabyli. Nie przestał jednak, czyniąc bardzo mądrze, na samych książkach; sprowadziwszy się do tego domu, gdzie dolne