Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale wracając z téj krótkiéj wycieczki na koniec ulicy znów do domu radzcy Jacoba, nie mogę pominąć jego brata, który nad nim mieszkał. Przypominał on go kilku rysami twarzy, czołem i włosem trochę kędzierzawym, ale był o głowę wyższy i silniéj zbudowany. Odznaczał się także pewną uroczystą spokojnością i powagą, z któréj nigdy nie wypadał. Sprowadzony przez brata do naszego gimnazyum, uczył łaciny w dwóch najwyższych klasach, z tytułem profesora, a wkrótce zrobiono go Studiendirector, to jest kierownikiem naukowym zakładu, obok dyrektora Stoca, którego, ponieważ czuwał nad porządkiem i karnością, nazywaliśmy wtenczas dyrektorem od kozy i bata. Ile sobie przypominam, a ze mną te rzadkie już jednostki, które przed trzydziestym rokiem do szkół chodziły, nie troszczył się profesor Jacob o nic na świecie, tylko o swoją łacinę; poza Cyceronem i Horacyuszem nulla salus u niego.
W sekundzie i prymie pocili się chłopcy, których umiał zimną i stanowczą powagą utrzymać w pilności i respekcie dla siebie, nie tylko nad interpretacyą autorów, lecz i nad wykładami i dysputacyami łacińskiemi, kuli co tydzień łokciowe zadania w heksametrach lub jambach, a bąków gramatycznych strzegli się jak ognia, bo na nie Jacob bywał srogi, i tak np. Janowi Rymarkiewiczowi, mimo wybornego zresztą świadectwa, wstrzymał promocyę do prymy dla jakiegoś błędnego infinitiwu passivi.
Skutkiem tego odznaczały się przez lat kilka wyższe klasy naszego gimnazyum biegłością w łacinie. Nie mówię tego na własną pochwałę, bo, gdy do sekundy przyszedłem, już profesora Jacoba w Poznaniu nie było, powołano go bowiem, trzydziestego drugiego roku, na miejsce dyrektora gimnazyalnego do Lubeki. Z synem