Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 02.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

sko stojących: „A cóż za grecka poczwara!“ Prawdę mówiąc, umiał on i wiedział bardzo wiele i należał w istocie do znakomitych znawców grecczyzny i łaciny, ale nauczycielem bogowie go nie stworzyli, bo nie umiał uczyć, wyrażać i udzielać swych myśli zrozumiale, a przytem nie był w stanie porządku i harmonii w klasie utrzymać.
Nikt z nas dawniejszych jego uczniów nie zapomni owych awantur, które się nieraz na godzinach jego działy, osobliwie gdy jaki dowcip powiedział, co mu się bardzo często zdarzało, chociaż to były po większéj części dowcipy niezręczne. Natenczas cała klasa zaczynała od lekkiego śmiechu, któremu Martin chętnie wtórował; ale gdy ten śmiech nie ustawał, tylko wzrastając zamieniał się w przeraźliwy pisk i ryk, gniewał się Martin i krzyczał, zwłaszcza jeśli po uciszeniu się całego chóru, odezwał się pojedyńczo jakiś gruby bas na finale. Za moich czasów w sekundzie był najdzielniejszym finalistą basowym niejakiś Piechowski, który potem przeniósł się do Rosyi i tam podobno czegoś się dochrapał.
Prócz tego Martin dobroduszności nie miał, owszem zadowolony był jeśli komukolwiek, bądź uczniowi, bądź innemu, mógł rzecz nieprzyjemną albo złośliwość jaką powiedzieć. Polaków już jako takich nie cierpiał i byłby się niezawodnie poczuł w siódmem niebie, gdyby się był teraźniejszego czasu u nas doczekał. Nie dziw więc, że i ja i wszyscy moi koledzy nie zmartwiliśmy się bynajmniéj, gdy, przy podziale gimnazyum przechodząc do prymy trzydziestego czwartego roku, pożegnaliśmy na zawsze Martina.
Następujący dom od pierwszych czasów swoich mało co się zmienił, z wyjątkiem owych handli, których dawniéj nie było; jest on nam starszym pamiętny jako siedziba kilkunastoletnia Andrzeja i Bibianny Mo-