Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/106

Ta strona została przepisana.

ku, a więc jeszcze za Księstwa warszawskiego, dawał w tutejszéj Szkole Departamentowéj (tak się bowiem wtenczas gimnazyum nazywało) historyę powszechną we wszystkich klasach. Téj historyi pozostał wiernym aż do końca i nie pamiętam, żeby kiedy coś innego był wykładał. Chociaż tak wyłącznym zdawał się specyalistą, mało co jednak owéj historyi nauczyliśmy się od niego, był to bowiem przedmiot, na który wtenczas nie wielki padał przycisk, nawet przy egzaminach, a Stoc prócz tego do bardzo znakomitych pedagogów nie należał. Co sobie może w młodości na uniwersytecie przyswoił, wyszło mu w znacznéj części późniejszemi laty z głowy, zwłaszcza iż ją miał czem innem zajętą w domu i za murami szkolnemi. Niektóre jednak okresy pamiętał dokładniéj i dość szczegółowo: Aleksandra Wielkiego, krucyaty, wojnę trzydziestoletnią, Fryderyka drugiego i napoleońskie dzieje, to też zwykle na lekcyach o nich prawił. Znał tę jego słabą stronę radzca szkolny Jakob, a ponieważ był złośliwym, kazał mu w egzaminach nieraz zadawać abituryentom pytania z dziejów Hiszpanii, Skandynawii, Turcyi lub Portugalii i śmiał się ironicznie, gdy Stoc, nie tracąc fantazyi, po kilku niewiele znaczących frazesach, zgrabnie rzecz nawrócił na bitwę pod Arbelą, na Wallensteina lub siedmioletnią wojnę. My uczniowie, ile pamiętam, lubiliśmy bardzo lekcye dyrektora Stoca; nie karał wcale i rzadko kiedy był zły, chociaż się nic nie umiało, a co główna, większa część godziny przeszła zwyczajnie na gawędkach o rzeczach bieżących, o wypadkach w szkole i po za szkołą i anegdotkach historycznych. Przytem w opowiadaniach swoich przybierał pan dyrektor bardzo często plastyczne lub mimiczne pozy, które nas wielce bawiły; i tak, wspominając o Talleyrandzie, przymrużał zawsze jedno oko i kołysał się na jednéj nodze, aby nadać sobie