A teraz wracając do poczciwego Bentkowiusza, powiem ci, panie Ludwiku, że gdy wyjechał, bodajnie w sierpniu czterdziestego piątego roku, do szkoły artyleryjskiéj w Berlinie, nie widziałem go na oczy przez lat blisko półtrzecia. W szkole przesiedział dwa lata i jak mi potem nieraz wspominał, było mu tam dobrze. Do roboty miał niemało, ale przełożeni, poznawszy się na nim, wyszczególniali go, a koledzy, uważając go za starszego i doświadczeńszego, byli dla niego z pewnym respektem. Przy ścisłéj służbie i nauce, nie brakło, jak to między młodymi i na facecyach, które w późniejszych latach przypominać sobie lubił. Złożywszy potem w końcu września czterdziestego siódmego roku egzamin na podporncznika artyleryi z odznaczeniem, posłany natychmiast został do załogi świdnickiéj, gdzie mu kształcenie rekrutów powierzono. I tam mu też było wcale nie źle, zwłaszcza iż z kapitanem swoim i jego rodziną wszedł niebawem w przyjacielski stosunek i w téj saméj bateryi miał za współtowarzysza Polaka, podporucznika Neymana, którego ojciec był dawniéj majorem w napoleońskiem wojsku. Tutaj w Poznaniu zapomnieliśmy niemal o Bentkowskim, szczególnie gdy przyszło do owych awantur czterdziestego ósmego roku. Pewnego dnia pokazał mi Cegielski arkusz gęsto zapisany z literą B. u spodu. Na pytanie czyje to pismo, odpowiedziałem, że Bentkowskiego, znając je dobrze. Był to artykuł wstępny wystósowany do Gazety Polskiéj z napisem: I cóż tu robić? Umieszczono go zaraz w nr. 109 pod datą 2 sierpnia, a jeśli gdzie znajdziesz, panie Ludwiku, pierwszy rocznik Gazety, to sobie ów artykuł odczytaj; jest zacnie i trafnie pomyślany, pięknie napisany i co główna, recepta odpowiada całkiem jeszcze obecnym naszym potrzebom. Przysłał potem drugą i trzecią rozprawkę, niepamiętam już które. Otóż było to wszystko po prostu
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/156
Ta strona została przepisana.