Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/176

Ta strona została przepisana.

owéj stajni narożnéj i przyległego do niéj placu, pełnego starych cegieł i kamieni, zajmuje, wybudował, sześćdziesiątego czwartego roku, mój dobry amicus, doktór Michał Nieszczotta. Gdy dwódziestego szóstego przyprowadzono mnie do seksty, zastałem tam już owego Michasia, który się wtenczas Nieszczewskim nazywał i ze trzy lata starszym był odemnie. Pochodził on z Murowanéj Gośliny, gdzie ojciec jego miał dom i dość znaczną przy mieście posiadłość. Posuwaliśmy się naprzód razem i nie zbyt szybko; doszliśmy wreszcie do sekundy i tutaj spadli na nas ów dyrektor Wendt i profesor Martin, o których ci już dawniéj wspominałem. Sprawa nie była z nimi zbyt łatwa; żądali wiele, a przytem obchodzili się z nami dość surowo. Nieszczewski nie mógł się osobliwie z Wendtem pokumać, który l’avait pris en grippe, jak mówią Francuzi, ztąd też pewnego poranka pożegnał się z Poznaniem i podążył do Wrocławia. Nie wiem czy tam chodził jeszcze do szkół, czy też prywatnie się przysposobił, dość że parę lat potem złożył maturitatis, a ponieważ siostrzeńcem był Marcinkowskiego, przeto poszedł za jego przykładem i chwycił się lekarskiego zawodu. Naukę swoją odbył po większéj części w Wrocławiu, poczem zaś, zdaje mi się, czterdziestego pierwszego roku osiadł jako lekarz w naszem mieście, gdzie mu opieka i rady wuja w zjednaniu sobie klienteli znaczną z początku były pomocą. Już na uniwersytecie przezwał się Nieszczottą, ponieważ było to podobno pierwotne nazwisko jego rodziny.
Jakim się co do usposobienia w szkołach okazywał, takim i nadal pozostał. Spokojny, cichy i rozważny ujmował sobie tych co się doń zbliżyli skromnością swoją, przedewszystkiem prawością i szczerą duszą. Wolny od wszelkiéj blagi i sztucznéj powagi, któremi nieraz doktorzy okraszać się lubią, żył i przestawał z ludźmi po