Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/182

Ta strona została przepisana.

sądzę, iż nic nie zaszło nadzwyczajnego i nastąpił zwykłym biegiem natury; z drugiego pokolenia zaś pamiętam dwóch synów i córkę. Jeden z synów, niezawodnie młodszy, był to chłopiec, którego szczerze żałowałem, spotykając go przez czas niejaki dość często odbywającego, dla zdrowia, na małym koniku wycieczki za miasto; malutki, garbaty, wybladły i chorobliwie wyglądający, ledwo się trzymał w siodełku, zwłaszcza gdy złośliwe uliczniki pokoju mu nie dały. Starszego zaś, wysokiego i przystojnego kawalera, równie jak siostrę jego, pannę wcale ładną i elegancką nie byłby nikt wziął za dzieci owych skromnych dorobkiewiczów Nieczkowskich. Oboje za młodu i parzysto wynieśli się z miasta, a jak i dokąd, o tem u mnie historya milczy; tyle mi tylko wiadomo jeszcze, iż sześćdziesiątego drugiego czy trzeciego roku ów Hotel Wiedeński nabył ksiądz Jan Koźmian.
Lat temu już dwanaście przeszło jak ksiądz Jan nie żyje, a chociaż go może nie widziałeś, słyszałeś w młodszych latach zapewne nieraz, u rodziców lub gdzieindziéj, mówiących o nim i wydających różne, po części przeciwne sądy. Teraz, jak tylu innych zasłużonych, poszedł i on ad acta w publiczności, ale ci, którzy się z nim znali, osobliwie ci, którzy byli w kole jego działania, o tym znakomitym człowieku zapomnieć nie mogą. Za życia, szczególnie w pierwszych czasach swego pobytu między nami, miał ks. Jan niemal tylko dwa obozy wobec siebie: bezwarunkowych czcicieli i stronników i również bezwzględnych przeciwników; liczba oceniających go bezstronnie i spokojnie była niewielka. Szczerze powiedzieć ci mogę, panie Ludwiku, że nie należałem ani do jego seidów, ani do antagonistów; od pierwszéj chwili poznałem, że to człowiek rzadkiéj siły umysłu i woli i pozostałem z nim do