Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/256

Ta strona została przepisana.

i sadził w ogrodzie, uczył tańczyć kontredansa i menueta, a nawet dobrze gotował. To ostatnie mogę sam poświadczyć. Chłopcem będąc kilkakrotnie widziałem Lemaira, a pewnego razu Didelot, idąc go odwiedzić, zabrał mnie z sobą do Kobylopola. Mieszkał starowina w jakimś małym domu wśród ogrodu. Przybyliśmy około południa i wchodząc z ciasnéj sionki do pokoju, ujrzeliśmy go skurczonego przy kominku i zapatrzonego na duży garnek. Je vais vous régaler d’une soupe divine! — zawołał do nas i w rzeczy saméj uraczyliśmy się tym rosołem, który, na sposób francuzki zgotowany i pełen rozmaitych jarzyn, bardzo nam smakował, zwłaszcza iż przywędrowaliśmy pieszo z Poznania. Mimo półwiekowego pobytu u nas, Lemaire nie nauczył się po polsku; z usługującą mu od lat kilku wiejską babą porozumiewał się jednak jak najlepiéj, chociaż ona mówiła po swojemu i on po swojemu. Z początku było mu trudno przywyknąć do naszego kraju, przyjechał bowiem w poście, podczas silnych mrozów. Służba, w niebytności państwa, dawała mu częstokroć chude obiady i mokre drzewo do opału; to też pewnego poranka zastał go ktoś dmuchającego z całéj siły na ogień, który nie chciał się prędko rozpalić i wykrzykującego raz po raz rozpaczliwie: ah le beau pays où il n’ya que du kasza et du bois vert!

A teraz widzisz, panie Ludwiku, że nas ta Półwiejska ulica całkiem na wieś z Poznania wywiodła. Powinnibyśmy wrócić napowrót, ponieważ w mieście miałbym ci jeszcze niejedno do powiedzenia de temporibus quondam; ale tym razem chodziliśmy i nagadaliśmy się trochę więcéj niż w poprzednich wycieczkach, nie weźmiesz mi więc za złe, jeśli, ze względu na ciebie i na siebie, wspólne przechadzki nasze na czas