Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/69

Ta strona została przepisana.

tych, którzy w gorączkowym Towianizmie rozkoszować nie mogli. Tutaj, w Poznaniu, spotkałem się z nim kilkakrotnie i nie dziwiłem się, że mnie z początku nie poznał. Ja, po sześciu latach niewidzenia, mało co zmiany w nim dostrzegłem. Trochę się podstarzał i piersiowe cierpienie nieco się wyraźniéj w nim uwydatniało, ale była to taż sama figurka niewielka, szczupła, niepozorna, o ruchach niespokojnych, z ciemnym, jeszcze dość długim włosem, z nosem wydatnym, z okiem raz zamglonem, to znów jasno przejrzystem i błyszczącem. Z pozoru nikt nie byłby mógł odgadnąć, że to wielki poeta; niejeden, przechodząc koło niego, byłby myślał, że jakiś skromny kancelista albo kupczyk. Dopiero w rozmowie sprawiała jego osobistość całkiem inne wrażenie; sposób mówienia, modulacye głosu, dziwne spojrzenia, nagle rzucane myśli objawiały coś nadzwyczajnego. Co do nastroju ducha był równie takim, jakim go widziałem w Paryżu; przez Towianizm wszakże wzmogła się w nim jeszcze wrodzona wybujałość fantazyi i wydawała się czasami chorobliwą. Otóż, gdy raz rozmawialiśmy przy nim z niedowierzaniem o kierunku, który wypadki wziąć mogą i o zamiarach tutejszego rządu, zwłaszcza iż władze do Kernwerku wpuścić naszych nie chciały, a nawet ściągały do niego wojsko z prowincyi, przerwał Słowacki mówiącemu, wołając: „Panie, kozikami Kernwerk zdobędziem, tylko wiarę mieć trzeba. Przechodząc dzisiaj z rana przez plac Bernadyński ujrzałem mnóstwo maluczkich chłopców musztrujących się; widzicie, że już na dzieci duch zstępuje!“
Słowacki miał się spotkać tu w Poznaniu podobno z matką i byłby chętnie u nas długo zabawił, bo go wszędzie przyjmowano serdecznie i rad chodził między swymi; ale matka jego przyjechała do Wrocławia, dokąd za nią podążył, ale władze tamtejsze nie omieszkały wygnać