Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 03.djvu/70

Ta strona została przepisana.

wkrótce tak niebezpiecznego, w ich rozumieniu, człowieka. Kilka dni przed wyjazdem z Poznania, siedząc wieczorem przy herbacie u państwa Bukowieckich, zapatrzył się Słowacki na ręce starego majora i zapytał wreszcie nieśmiało, co mu się w owe palce zrobiło. „Ha! wykrzyknął zagadnięty energicznie, to ten bestyja Bécu temu winien; gdyby nie on, miałbym może palce jak wszyscy ludzie.“ I na dalsze pytania zarumienionego nieco poety, opowiedział swoją wileńską przygodę. W dzień wyjazdu, Słowacki, przyszedłszy z rana do saloniku, aby się pożegnać, między innemi oświadczył nieśmiało, iż ma wielką bardzo proźbę do pana majora i błaga naprzód, aby wysłuchaną została. Skoro zaś Bukowiecki zaręczył, że zrobi co tylko można, „panie majorze, zawołał Słowacki, zrób to pan dla mnie, zapomnij i wybacz doktorowi Bécu, bo to mój ojczym, który już nie żyje i któremu wiele winienem!“ Odjechał potem uspokojony, gdy stary major, rozczuliwszy się tem jego dobrem i wdzięcznem sercem, uściskał go, uspokoił i zaręczył, iż wtenczas, owego wieczora, opowiadał mu rzecz tak trochę z fantazyą, lecz że oddawna już, bliskim będąc grobu, w duszy i szczerze zapomniał i wybaczył nie tylko doktorowi wileńskiemu, lecz i wszystkim, którzy go kiedykolwiek skrzywdzili. W połowie wiosny opuścił Słowacki Poznań, a z początkiem wiosny następnego roku przyszła wiadomość z Paryża, że uległ téj chorobie, która od lat kilku co raz widoczniéj życiu jego zagrażała.
O innym mieszkańcu owego pokoju prawić ci nie będę, bo żyje jeszcze, chociaż gdzieś tam zdaleka, pod włoskiem niebem; zresztą spotykałem się rzadko z Teofilem Lenartowiczem i spotkania nasze krótko trwały. Bywał on, ile sobie przypominam, między czterdziestym ósmym a piędziesiątym trzecim rokiem, tylko przelotnie w Poznaniu, bawiąc na prowincyi, a głównie