i przybiegłem tutaj, aby się dowiedzieć co się dzieje i ujrzałem rodzinę w rozpaczy, a zmarłego już Witolda przenoszono z tylnéj izby na przodek. Stało się jak sobie życzył i jak kilkakrotnie przepowiadał, cierpiąc już od dawna na serce; umarł bez strachów i bólów, od razu, jakby piorunem rażony, wśród rozmowy ze siostrą i synem, podczas gdy żona, pełna dobréj otuchy, była w kościele.
Nie dziw się, panie Ludwiku, że mnie ten wypadek przejął głęboko; znaliśmy się od lat sześćdziesięciu przeszło, pierwszą młodość naszą spędziliśmy razem i wzajemne, szczerze przyjacielskie uczucia pozostały między nami niezmienione aż do owego złowrogiego Wielkiego Piątku. Przyszedłszy rok późniéj odemnie do gimnazyum, opuścił je rok późniéj, ale byliśmy z sobą w trzech klasach, a szczególnie rok w sekundzie i rok w prymie i nietylko w szkole gawędziliśmy i baraszkowali po koleżeńsku, lecz nieraz odwiedzaliśmy się nawzajem, dla tego też znałem i rodziców i siostry Witolda. Mieszkali wtedy jego rodzice przy końcu Wronieckiéj ulicy w własnym domu, który, zdaje mi się, pani Maryi Milewskiéj, z rodu Kolanowskiéj, przypadł w posagu; dom ten dotychczas, z frontu przynajmniéj, mało co zmieniony, sprzedano jakiemuś piwowarowi późniejszemi laty. Ojciec naszego radzcy, sędzia Dominik Milewski, czynił na mnie wrażenie osobistości poważnéj i chętnie milczącéj; wyglądał czasem nieco posępnie, przeciążony był bowiem, jak mi mówiono, częstokroć robotą i nieraz miał powód do skargi na to, co się w sądzie dzieje. Witold w późniejszym wieku ojca swego przypominał, lecz tylko wzrostem, postawą i twarzą; włosy miał znacznie jaśniejsze, bo sędzia był ciemny brunet, ale ten sam skład czoła, zarys gęstych brwi, tenże sam wyraz oczu; z usposobienia jednak za młodu podobnym był do matki.
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/100
Ta strona została przepisana.