Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Jeżeli ci, panie Ludwiku, trochę dłużéj mówiłem o Witoldzie Milewskim, szło mi o to, żebyś miał wyobrażenie o wartości i zasługach człowieka, którego nazwisko nieraz jeszcze między starszymi usłyszysz, a przytem miło mi było pogadać o przyjacielu z lat młodych, który mi życzliwości do końca dni swoich dochował.
Dwie następne kamieniczki nic mi szczególnego nie przypominają, ale stojąca za niemi na rogu Koziéj uprzytomnia mi, prócz doktora Alfreda Bentkowskiego, znanego ci już z przeszłych opowiadań, który tu mieszkał na pierwszem piętrze dopóki do Rzymu nie powędrował, inną dość oryginalną osobistość. Otóż, przez lat kilkanaście była tam na dole, gdzie teraz jest skład bielizny, cukiernia, filia Wassalego ze Starego rynku. W owéj cukierni mógłeś, czterdziestego pierwszego roku, niemal codzień, około czasu poobiedniéj kawy, zastać mniéj lub więcéj liczne kółko; centrum zajmował pan Eugeni Breza, drugi, jak mi się zdaje, z rzędu syn ministra Brezy. Przedstawiłem mu się pewnego razu tutaj i uwzględnił mnie przychylnie, bo mego ojca znał od dawna, jeszcze małym chłopcem będąc; wszakże rzadko kiedy spotykaliśmy się z sobą i kończyło się na wzajemnem przywitaniu, dla tego mało co powiedzieć ci mogę o losu jego kolejach. Wiadomo mi, że za młodu był tutaj w szkołach, wykształcenie swoje uzupełnił za granicą, po większéj części w Francyi, a odbywszy kampanię trzydziestego roku, dziesięć lat spędził na emigracyi. Pod każdym względem robił wrażenie Francuza; już zewnętrzność jego wyglądała, jak gdyby z Prowancyi lub Gaskonii pochodził. Średniego wzrostu i dobréj tuszy twarz miał piękną i wyrazistą, ciemnym, gęstym włosem, brodą i wąsem przyozdobioną, a w oczach jego uwydatniał się zamysł i dowcip. Zazwyczaj mówił, podnosząc brwi, urywkowo i sentencyonalnie, najchętniéj po fran-