Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/140

Ta strona została przepisana.

mami po téj stronie ulicy i jeśli ci o kilku następujących nic zgoła nie powiem, nie dziw się, panie Ludwiku, bo nie mam tego kulawego djabła przy sobie, któryby mi zdejmował dachy, jak czynił ongi owemu młodzieńcowi hiszpańskiemu w powiastce Lesage’a; ale staniemy teraz przy przedostatnim domu od rogu Gołębiej uliczki. Był on kiedyś dziedzictwem Kolanowskich i jest dla mnie pamiętnym jako ojczyzna jednego z moich dobrych przyjaciół szkólnych i uniwersyteckich. Gdy dwudziestego szóstego roku, kilka tygodni po św. Michale, przyszedłem do seksty, która się wtenczas nazywała pierwszą klasą, zastałem tam już dwóch braci Kolanowskich, starszego, Saturniego i młodszego, Maksa. Nie wielka zachodziła między nimi różnica wieku; Saturni był wyższy, silniejszy i bardziéj poważny, Maks szczupły i ruchawszy. Z Maksem zostaliśmy w kwincie dwa lata, Saturni, dojrzalszy od nas, posunął się prędzéj i rozpoczął właśnie sekundę, gdy trzydziestego roku nastąpił wybuch listopadowy. Chociaż miał niewiele co ponad lat szesnaście, ruszył, jeszcze przed końcem kwartału, poza innymi do Warszawy i wprosił się zaraz do wojska. W którym służył pułku i jakie w rozmaitych walkach przebywał koleje, tego nam opowiedzieć nie mógł, bo biedak nigdy już do nas nie wrócił. Fatalnem losu zrządzeniem zginął jeden z ostatnich; przy końcu szturmu na Warszawę, broniąc okopów, padł rażony kartaczem, a rana, która mu brzuch rozdarła, była śmiertelną. Ojciec, odebrawszy wiadomość, podążył czemprędzėj, ale już go żywym nie zastał. Wielka była szkoda tego młodego chłopca, odznaczał się bowiem, ile pamiętam, zdolnością między nami i niezwyczajną na swój wiek rozwagą. Nie skończyło się wtenczas na téj jednéj bolesnéj stracie dla zacnych rodziców; drugi bowiem ich syn, niedorostek jeszcze, którego znałem tylko z widze-