Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/152

Ta strona została przepisana.

łowo przebywał losu koleje w młodości swojéj, tego nie wiem; przypominam sobie tylko, co mi tak czasem Ludwiś powiadał, że ojciec jego miał być księdzem i już gdzieś tam w seminaryum siedział; ale gdy rewolucya wybuchła, seminarya rozpędzono i emigracya się rozpoczęła, jako religiant i rojalista, poszedł za innymi i zaciągnął się do armii Kondeusza, a gdy nastał koniec téj nieszczególnéj parady, szukał młody Trimail w różnych miastach niemieckich jakby biedzie zaradzić i przywędrował wreszcie do Berlina. Tam poznał się z nieco starszą od siebie współemigrantką, panną Poisson, która lekcyami francuzkiemi i wyrabianiem stroików pracowała na życie. Ze znajomości powstał wkrótce sentyment; zawarli małżeństwo, aby wspólnie ciągnąć djabła za ogon. Ów ogon się nie urwał, gdy w początkach Księstwa Warszawskiego przybyli do Poznania. Tutaj pracował Trimail z początku jako nauczyciel języka francuzkiego w Lyceum, a potem roku dziesiątego założył szkołę i pensyonat dla dziewcząt. Nie było tu wtenczas podobnego zakładu, a ponieważ Trimail miał pewien stopień wykształcenia, język swój znał dobrze, przytem ujmował sobie ludzi obejściem przyzwoitem i łagodnością usposobienia i ponieważ chodziło wtedy, bardziéj jeszcze niż dzisiaj, żeby się panny dobrze wyuczyły parlować, szkoła i pensyonat zapełniły się wkrótce dziewczętami ze wsi i z miasta. Pani zarządzała gospodarstwem i miała dozór nad pensyonarkami, parlując z niemi ciągle, bo innego języka nie umiała; jegomość kierował szkołą i sam lekcye dawał, ale oprócz niego uczyli jeszcze rozmaici profesorowie tutejszego Lyceum. Nauka tak języków jako i innych przedmiotów szkolnych, z językiem wykładowym w części polskim, w części francuzkim, szła w ogóle dobrze, ku zadowoleniu rodziców i uczennic, jak od méj matki słyszałem, która nieraz czas w téj