ruchawą, pod gęstym, ciemnym włosem, ożywioną wesoło-czarnemi, błyszczącemi oczyma. Był dwa, może trzy lata starszy odemnie, lecz zeszedłem się z nim już w sekście, a ponieważ rodzice nasi znali się od dawna i odwiedzali czasami, przyspieszyło to bliższe między nami stosunki. Przychodził do mnie często i ja do niego; bawiliśmy się tak we dwóch wybornie, bo miał żywą fantazyę w wymyślaniu zabawy. Pamiętam, iż późniéj, gdy, będąc w kwarcie i tercyi, zaczęliśmy czytać romanse Walter Skota, między któremi najbardziéj Ivanhoe i Kwintyn Durward przypadły nam do smaku, ulubioną nam rozrywkę sprawiało przebierać się jak się udało, robiąc szyszaki z papieru, tarcze z atlasów, miecze z kijów, płaszcze z kółder, i odgrywać sceny rycerskie, rąbiąc się nawzajem i diagolując jak nam przyszło do głowy. Do lego, typto i do ułamków nie miał Ludwiś wielkiego nabożeństwa ani też nadzwyczajnego daru, ale wrodzoną od małego, niezwykłą zdolność do rysunków; w klasie, podczas godzin, zasłoniwszy się stosem książek od katedry, rysował sobie, nie dbając o to, co profesor prawi, zwykle rycerzy albo Hiszpanów i dzieła swoje rozdawał kolegom. W domu potem rysować zaczął kredą i chińskim tuszem portrety naturalnéj wielkości, które mu się pod względem podobieństwa udawały wybornie; kogo mógł pochwycić, tego sadzał na krześle i unieśmiertelniał na papierze. Wzięła go wreszcie ochota malować olejno i rodzice przyjęli mu nauczyciela, szkoda tylko, że pateraka, niejakiego żyda Aleksandra, który, będąc z początku u malarza Gillerna do posługi i tarcia farb, zaczął potem sam smarować i zarabiał sobie na życie malując, osobliwie dla księży, świętych z przewróconemi oczyma i święte w jaskrawych sukniach. Ludwiś miał zmysł do kolorów i prześcignął wkrótce nauczyciela, od którego i tak już wiele lepiéj rysował; spo-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/154
Ta strona została przepisana.