Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/156

Ta strona została przepisana.

do Warszawy, nie wiem z jakiego powodu, zapewne w nadziei, że tam łatwiéj znajdzie utrzymanie.
Cały dół tego domu, jak tylko pamięć moja sięga i jeszcze kilka lat po trydziestym, zajmowała cukiernia, która współzawodniczyła z cukiernią Vassalich i zwyciężała ją rozmaitością i doborem ciastek. Jéj szef, pan Freund, Niemiec mówiący dobrze po polsku, wysoki i przystojny jegomość, miał nazwisko odpowiednie swemu usposobieniu; przyjmował bowiem bardzo po przyjacielsku gości swoich, którzy się składali głównie z niższych urzędników i młodzieży miejskiéj. Było tu częstokroć gwarno i wesoło, osobliwie w dni świąteczne, po wielkiéj mszy farnéj, podczas gdy u Vassalich na Rynku zwyczajnie spokój panował przykładny między publicznością czytającą gazety.
Następująca długa, jednopiętrowa kamienica, któréj wygląd zewnętrzny do dziś dnia się nie zmienił, należała dawnemi laty do Wiczyńskich. Nazwisko szczeropolskie, ale ród był niemiecki i przyszedł z czasem do znacznego majątku na browarze, który tam z tyłu teraz jeszcze w pełnym jest ruchu. Piwowara Wiczyńskiego już nie znałem, ale przypominam sobie starą panię Wiczyńską, jéjmość silną i tłustą, która po śmierci męża wiele lat jeszcze prowadziła proceder i musiała, jak częstokroć wdowy, znać się na rzeczy i gospodarować nie źle, bo dzieci swoje wyposażyła całkiem przyzwoicie. Córkę jéj, przystojną pannę, widywałem na ulicy, lub w oknie i ostatni raz spotkałem, tutędy przechodząc, biało ubraną, z wieńcem na głowie, jadąca do ślubu; wydano ją, zdaje mi się, za jakiegoś pastora. Z obydwoma synami pani Wiczyńskiéj byłem równocześnie w szkołach; mówili dobrze po polsku, ale liczyli się do Niemców i protestantów. Z młodszym siedzieliśmy razem w dwóch niższych klasach; spokojny to był i dobrodu-