przemódz nie mogły; opuścił Poznań, schronił się na wieś do syna, gdzie w zaciszu, zdala od obcych, złamany na siłach, dwa lata temu, życia dokonał.
Tak, panie Ludwiku, gdy dojdziesz do mego wieku, zdawać ci się będzie nieraz, że świat naokół ciebie, to kalejdoskop, w którym niewidzialne jakieś poruszenie zmienia ciągle obrazy ludzi i rzeczy; ileż to takich obrazów przesunęło się przed memi oczyma! Czasem ten i ów obrazek pojawi się znów w wyobraźni i odświeży po wielu latach. Otóż, przypominam sobie, że pewnego razu, gdy byłem bodajnie jeszcze w sekundzie, szło nas kilku przez Wielkie Garbary i widzieliśmy wychodzące z oberzy pod Czarnym Orłem dwie młodziuchne panienki zupełnie nam obce, których ładne twarzyczki, zgrabne figurki i wykwintny ubiór wywarły na nas wrażenie. Dowiedzieliśmy się niebawem, że to panny Zabłockie. Starsza z nich wyszła wkrótce potem za mąż, mając lat siedemnaście; nie mogło mi naturalnie wtedy przejść przez głowę, że ją kiedyś znać będę jako panię Henrykową Ponińską, a przecież późniejszemi czasy miałem sposobność widywania jéj dość często, gdy tu z dziećmi mieszkała w Poznaniu i zasłużenia sobie na przyjazne względy téj pani. Zewnętrzność jéj była aż do dni ostatnich odpowiednią téj, co nas podlotków tak zajęła ongi na Garbarach; matką dorosłych dzieci, nawet babką będąc, zachowała w swéj twarzy wyraźne ślady owego wdzięku, który ją za młodu odznaczał i łączył się z odcieniem zwykłego spokoju, a jéj smagłéj postaci zawsze, skromnym wprawdzie, lecz bardzo gustownym przystrojem uwydatnionéj, mogła pozazdrościć niejedna panna. Kto w bliższéj znajomości zostawał z panią Henrykową i widział ją w kółku domowem, tego uwagi nie uszła jéj serdeczna troskliwość o dobro rodziny, cierpliwość łagodna, z którą przeciwności znosiła, a przytem dbałość
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/161
Ta strona została przepisana.