Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/164

Ta strona została przepisana.

czas zaniedbanéj, dopiero przed dwoma laty nadano pozór przyzwoity i nowożytny, budzi we mnie wspomnienie kilku osób znanych dawniéj w naszem społeczeństwie. W pierwszych czasach po roku trzydziestym, gdy tam naprzeciwko bywałem u Schwarzbacha, widziałem nieraz tutaj na pierwszem piętrze przesuwające się koło trzech czy czterech okien postacie dwóch istót żeńskich. Jedną z nich była pani już w latach, chuda, dość wysoka, ciemnowłosa, z twarzą o wyrazistych rysach; drugą zaś zwinne dziewczątko, które późniéj poznałem jako udatną pannę, niższą od matki, płci nieco południowéj z czarnemi lokami, obok których spoglądała na świat dowcipnie para błyszczących, brunatnych oczu. Były to pani Białoskórska i jéj córka. Zkąd pochodziły i jakie ich dzieje pierwotne, nie wiem, słyszałem tylko, że pani Białoskórska, po śmierci męża, zebrawszy co pozostało, sprowadziła się do Poznania, gdzie wiodła żywot bardzo skromny, aby wychować swoje dzieci; bo, oprócz wspomnianéj córki, miała jeszcze znacznie starszego syna. Tego syna, który się zewnętrznością swoją całkiem od matki i siostry odróżniał, znałem dobrze, gdy jeszcze do szkół chodził, chociaż byłem w niższych klasach, on zaś, blisko dwódziestoletni, w sekundzie czy prymie. Należał wtenczas między starszymi gimnazyastami do najwybitniejszych i najpopularniejszych, a lubili go wszyscy koledzy dla otwartego i przyjacielskiego usposobienia i niespożytéj fantazyi, które to przymioty cechowały go jeszcze i w późniejszym wieku, ujawniając się na pierwszy rzut oka w całéj jego postaci. Gdybyś był spotkał, panie Ludwiku, tego młodzieńca średniego wzrostu i silnéj budowy ciała, byłyby z pewnością jego ładna, biała twarz, rumieńcem ożywiona, śmiałe i wesołe spojrzenie modrych oczu z pod jasnowłoséj czupryny i swobodne ruchy od razu sympatyczne na ciebie zrobiły wrażenie,