Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/174

Ta strona została przepisana.

czterdzieści ledwo dwa czy trzy razy na krótką chwilę go widziałem.
Ostatni raz, było to bodajnie sześćdziesiątego ósmego, spotkałem się z nim u Cegielskiego i uderzyła mnie zmiana w jego osobie; zeszczuplał i wychudł na twarzy, a owa śmiała niegdyś i czarna czupryna zeskromniała znacznie i posiwiała; a lnbo w ruchach, głosie i mowie objawiała się jeszcze dawniejsza pewność i fantazya, widoczny był jednak jakiś melancholiczny nastrój ducha. I nie dziw, bo ta nawskroś polska roślina przesadzoną została na grunt czysto niemiecki, na którym powoli wysychać musiała. Chociaż wkrótce zajął przy gimnazyum leszczyńskiem wybitne stanowisko, jako jeden z wyższych nauczycieli i pierwszy matematyk, znalazł się jednak w obec kolegów, wyłącznie Niemców, w obec uczniów Niemców i wśród ludności całkiem niemieckiéj; wpłynąć to naturalnie musiało gnębiąco na jego usposobienie. Pierwsze lat kilkanaście były jednak znośne; ówczesny dyrektor Ziegler, syn polskiéj matki, mówiący po polsku, chociaż się z tem nie popisywał, należał, ile go znałem, do ludzi bardzo przyzwoitych; z intencyą poważny, spokojny przytem i grzeczny, nie szukał odznaczenia w objawianiu nienawiści rodowéj; chłopcy polskie były w niemal wszystkich klasach, chociaż w niewielkiéj liczbie, znaleźli się też nieraz pensyonarze polscy, a współrodak w kolegiumm, Maksymilian Szymański, dawny przyjaciel szkolny i uniwersytecki, księża polscy w mieście i okolicy, szczególnie bliskość Gustawa Potworowskiego i kilku innych obywateli, osiadłych jeszcze w sąsiedztwie, wszystko to razem życie w Lesznie ułatwić i uprzyjemnić mogło. Z postępem czasu coraz cięższe stawały się stosunki; śmierć zabrała wszystkich niemal przyjaciół i bliższych znajomych; liczba polskich uczniów przerzedzała się, tak samo i garstka sąsiadów, coraz bardziéj; nacisk