z zanadrza list jeszcze zapieczętowany, który przyniesiono mu przed kwadransem; przeczytał go zupełnie odurzony i podał Kasyuszowi, mówiąc: „Patrz, pójdziemy sobie razem!“ Była to jego własna dymisya.
Bardzo to drastyczne, panie Ludwiku, ale mi z innéj strony powiadano, że po odejściu rektora został Kasyusz w Poznaniu jeszcze z pół roku. Nieprawdziwem zdaje się także, co dawniéj nieraz mówiono, że dla obudwóch przyczyną téj fatalnéj niespodzianki były oskarżenia i denuncyacye kolegi jednego, nazwiskiem Schottky, przysłanego tutaj do gimnazyum z rdzennie niemieckiéj prowincyi; zaręczał mi bowiem pan Antoni Krzyżanowski, który, chodząc już wtenczas do szkół, wszystkich tych trzech, jako nauczycieli swoich, dobrze pamięta, iż nikomu nie przyszło do głowy obwiniać Schottkego. Owszem, był to młody człowiek, który, chociaż w całem kolegium sam jeden ani słówka po polsku nie umiał, pod względem charakteru swego nie wzbudzał najmniejszego podejrzenia; jednakże, jakkolwiek biegły w naukach, do praktycznéj pedagogii żadnéj nie okazywał zdolności, grzeszył naiwną dobrodusznością i z obcą sobie młodzieżą, wiele swawolniejszą wtedy niż za naszych czasów, rady sobie całkiem dać nie umiał.
Uczniowie nie mieli do niego żadnéj niechęci; przeciwnie był dla nich persona grata, lecz wyzyskując jego słabość i niezręczność, dopuszczali się na jego lekcyach niesłychanych rzeczy. Nie skończyło się na głośnych rozmowach i hałasach, rzucaniu książek z jednéj strony na drugą, bieganiu po ławkach lnb chowanin się za piec, lecz przychodziło czasami do grubszych i gwałtowniejszych wybryków z trzaskającym grochem, assafetydą i zapalaniem rac, a nawet pewnego razu Schottky, przebywszy klasę wśród głębokiego milczenia chłopców, gdy wszedł na katedrę, ujrzał na niéj śledzia perkami obło-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/192
Ta strona została przepisana.