Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/20

Ta strona została przepisana.

nie tylko ciągnęły tam dotąd względy towarzyskie i stosunki przyjacielskie mnóstwo osób, które liczyć mogły na szczere i dostatnie przyjęcie, lecz przyjeżdżało także nie mało pragnących nauczyć się czegoś, bo gospodarstwo tamtejsze uważano za jedno z najnormalniéj urządzonych w naszym kraju.

Przytem chciano mieć wszędzie Łączyńskiego, gdzie o coś ważniejszego chodziło i nie wymawiał się nigdzie; przewodniczył w Lidze polskiéj czterdziestego ósmego roku, późniéj kilka razy Kołu polskiemu w Berlinie i Towarzystwu rolniczemu w Poznaniu, przez wiele lat był w dyrekcyi Naukowéj Pomocy i kiedykolwiek w ciaśniejszem kółku obywatelskiem stanowiono o jakiéj znaczniejszéj bądź publicznéj, bądź prywatnéj sprawie, nie obyło się prawie nigdy bez niego. Ostatnie w Królestwie wojenne wypadki zaskoczyły go już w podeszłym wieku, bo miał, zdaje mi się, wtenczas lat sześćdziesiąt siedem i widocznie na zdrowiu niedomagać zaczynał. Jak niegdyś wycieczki emisaryuszów, tak wtenczas te konspiracyjne działania uważał za daremne i w skutkach dla nas zgubne; ale, jak w trzydziestym trzecim, tak i w sześćdziesiątym trzecim uczucie jego patryotyczne, szlachetność i dobroć serca sprawiły, że na usilne proźby wstąpił do kółka osób, które zająć się sprawą Królestwa za rzecz konieczną uważały. Cofnął się wszakże niezadługo, widząc, iż rzeczy biorą obrót przekonaniu jego przeciwny; usiłował daremnie hamować i powstrzymywać, mimo to dawał, dopomagał w potrzebie, wyświadczał przysługę, gdy go wzywano, uchronił niejednego, zwłaszcza iż niedaleko mieszkał od granicy. Nie uszło to baczności władz miejscowych, które zawsze miały go na oku; po wiadoméj ci zapewne, panie Ludwiku, obławie w Działyńskiego pałacu, pojmany i przewieziony zo-