tydzień w dobrowolnéj kozie i przysyłano mu obiad do szkoły. Odbywał on, na lekcyach Poplińskiego i Szumskiego, częstokroć obowiązki komotra, t. j. jako najsilniejszy przytrzymywał tych, którzy operacyi na stołku z cierpliwością znosić nie chcieli; ale na ostatni kwartał nie wrócił już do nas, a w klasie zaręczano powszechnie, że się podczas wielkich feryi ożenił, co łatwo być mogło. Cieszył się Michalczyk, jak sobie przypominam, szczególnemi względami księdza Brodziszewskiego, który, zwykle na początku godziny, wołał na niego: „Chódź tu, tatuś!“ a wtedy przychodził on powoli przed katedrę, musiał recytować pacierz, albo jaki rozdział z katechizmu, a niezbyt mu to szło gładko.
Ów ksiądz Anzelm Brodziszewski, panie Ludwiku, uczył w gimnazyum religii już za Księstwa Warszawskiego i wytrwał przy tem nauczycielstwie, zdaje mi się aż do dwódziestego dziewiątego roku. Był to dla niego męczący obowiązek, nawet z tego względu, że, przy katedrze urzędując i mieszkając w jednym z domków między kanoniami, musiał codziennie tu i napowrót odbywać tak daleką podróż. Nie zrażała się tem jego cierpliwość, która, wraz ze szczerą świętobliwością, była główną jego cnotą, a cierpliwość ta w szkole ciężką wytrzymywała próbę. Na lekcye religii schodziły się wtenczas zawsze dwie klasy; możesz sobie wystawić, jakie ztąd na niższym i średnim stopniu powstawało przepełnienie; zwykle pewna część chłopców, nie mogąc już siedzieć, stała między ławkami lub przy ścianach, a wielu wchodziło pod najwyższą ławę, gdzie, w zupełnem ukryciu, dopuszczali się najrozmaitszych zdrożności. Hałas był prawie ciągły; mało co nwazano na naukę i na księdza, który, stojąc zawsze na katedrze, daremnie wzywał do porządku, upominał i z bolesną nieraz miną skarżył się, „że tak nie szanują świętéj religii!“ Czasem, gdy sobie
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/208
Ta strona została przepisana.