Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/209

Ta strona została przepisana.

jaki chłopak pozwolił za wiele, zawołał go ksiądz profesor na katedrę, a wtedy, odwróciwszy się nieco i spuściwszy oczy, schwycił za łeb, niemal za wszystkie włosy, i darł niemiłosiernie; czemu się jednak, o ile pamiętam, żaden z winowajców nie opierał.
W wyższych klasach szło naturalnie inaczéj; tam słuchano nauki z poszanowaniem, jakie rozumniejszym sama osobistość księdza nakazywała. Wysokiego wzrostu i silnéj postawy, miał oczy zwykle przymrożone, rzadko kiedy spoglądając na tego, z którym mówił, w twarzy zaś wyraz dobroci, pobożności i pokory. Jakim go ten pozór okazywał, takim był w istocie, dalekim od wszelkich spraw światowych, zajętym wyłącznie pracą kapłańską lub naukową. Jeśli nie w kościele, konsystorzu lub w szkole, to go zawsze w domu zastać mógłeś, bo rzadko kiedy wychodził gdzieindziéj, towarzystw unikał, nawet konfratrom mało się udzielał. Byłem kilka razy u niego z ojcem moim, który znał się z nim od dawna i zawsze, jak pamiętam, zastaliśmy go przy stoliku zasłanym aktami i książkami. Roboty miał zadość bo prócz codziennego zatrudnienia w gimnazyum, wypełniał wtedy przy katedrze rozmaite obowiązki urzędowe i duchowne. Te ostatnie rozpoczął bardzo wcześnie, bo, urodzony w Murowanéj Goślinie z rodziców niezamożnych, odbywszy nauki szkólne w Wałczu, gdzie go łaciną nakarmiono dostatecznie, w pierwszym roku tego wieku, mając lat ledwo dwadzieścia dwa, wyświęconym został w Poznaniu i wysłanym na wikaryat do Głuszyny, zkąd go tutaj do św. Marcina, a wkrótce potem na mansyonaryat do Fary przeniesiono.
Jedenastego roku był już przy katedrze; dwa lata późniéj dodano mu gimnazyalne nauczycielstwo, a ponieważ tam na tumie jako penitencyarz, kaznodzieja, sędzia i egzaminator pracować musiał i pracował sumien-