Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/221

Ta strona została przepisana.

a nieraz mi mówili moi znajomi z téj klasy: „czekaj, tylko się dostaniesz pod Trojańskiego, zobaczysz jak ci będzie!“ Godzina zaczynała się od łagodnego egzaminu; stojąc na katedrze pytał cichym głosem jednego po drugim w téj saméj ławce, a gdy kilku źle odpowiedziało lub niedostatecznie, jak to często się zdarza, wtedy zwyczajnie unosił się Trojański niepospolitym gniewem, zżymał się i krzyczał, rzucając książkę na katedrę lub na środek klasy i dokuczliwym dowcipem zawstydzał winowajców. Więcéj jednak niż wybuchów, lękali się uczniowie jego zgryźliwych, ale trafnych uwag i uczyli się jak mogli, chociaż dużo wymagał; uznawali przytem, że, w sądach swoich sprawiedliwy, nauczycielem jest doskanałym.
Koledzy jego przy gimnazyum upatrywali w nim biegłego filologa, a znajomość rzeczy pod tym względem okazał, wydając kilka, na owe czasy bardzo pożytecznych, książek szkólnych. Już dziewiętnastego roku, nie długo po przybyciu do Poznania, ułożył Gramatykę łacińską dla użytku młodzieży polskiéj, która wprowadzoną została do szkół i doczekała się tutaj dwóch wydań; nie wyszła mi ona z pamięci, bo się nad nią namęczyłem nie mało w niższych klasach, równie jak i nad Zadaniami do tłómaczenia z polskiego na łacinę, w dwóch częściach — jak mi się zdaje — gdzie, szczególnie między przykładami na rodzaje i deklinacye, znajdują się czasem osobliwe zdania; jednego np. jeszczem nie zapomniał, otóż: „białe zęby małéj kaczki!“ Prócz tego, zaradzając istotnéj potrzebie, bo książki takiéj nie mieliśmy przedtem, wyasł równocześnie z gramatyką Słowniczek polsko-łaciński. Języki starożytne były głównym przedmiotem jego zatrudnień, ale obok tego zaczął się już tutaj u nas zajmować gorliwie językiem