dać mu było niekiedy smutek i cierpienie na twarzy.
Z postępem czasu powiększyły się naturalnie owe dolegliwości, którym sztuka lekarska niewiele co zaradzić potrafiła i które zmusiły wreszcie szanownego profesora, po dwudziestu trzech latach, do pożegnania się ze szkołą naszą. Pamiętam jak dziś ową godzinę; było to na początku mego drugiego roku w Prymie; wszedł Buchowski do klasy i, zasiadłszy jak zwyczajnie, po niejakimś namyśle powiedział, że, czując się niezdrowym, dzisiaj lekcyi nieodbędzie; zaczął więc dyktować nam zadanie, które mieliśmy sobie, jak nieraz bywało, rachować w klasie. Zadanie to zaraz z góry zdawało się kilku niemożebnem; zwrócili uwagę profesora. Dał je sobie odczytać, zmienił w niem jedno i drugie, a gdy i poprawki były niedostateczne wstał zniecierpliwiony, kazał nam cicho siedzieć i wyszedł. Wypadek ten zrobił na nas mocne i przykre wrażenie i żal nam było szczerze zacnego profesora, zwłaszcza iż na katedrę już więcéj nie wrócił, a miejsce jego zajął niebawem ksiądz Kidaszewski. Raz tylko jeszcze widziałem go po owéj ostatniéj godzinie, bo, ile mi wiadomo, bardzo już rzadko z pokoju wychodził, gdy, skończywszy szkoły, przyszedłem pożegnać się z nim i podziękować za jego zawsze dla mnie łaskawe względy. Zastałem go w dość dobrem usposobieniu, a chociaż skarżył się na różne niedomagania, niewątpiłem, ponieważ daleko mu jeszcze było do sześćdziesiątki, że wróci z czasem do zdrowia; umarł jednak pięć lat późniéj, w Styczniu czterdziestego drugiego, nacierpiawszy się niemało w życiu swojem ciałem i duszą.
W owéj Kwarcie, panie Ludwiku, był także moim nauczycielem profesor, którego milczeniem pominąć nie mogę, chociaż tylko pół roku zostawałem pod jego aż nazbyt lekką ferułą. Wszakże, nim uczyć się u niego zacząłem, znałem dobrze pana Józefa Królikow-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/226
Ta strona została przepisana.