wszystkich ważnych sprawach służyć mu radą i pomocą, a po jego śmierci przez lat kilkanaście zarządzała sama majętnością żelicką, którą w najlepszym stanie wnukom pozostawiła. Że pani Albertyna była matką pełną poświęcenia dla swego jedynaka, nad tem ci się rozwodzić nie potrzebuje, panie Ludwiku, wszakże przebywać z nim musiała ciężkie zmartwienia i kłopoty, bo przez cały swój wiek chłopięcy synek ów na zdrowiu szwankował, a rodzice w ciągłéj wtenczas o niego byli obawie. Pamiętam, jakby to wczoraj zaszło, ten wieczór zimowy dwudziestego szóstego roku, gdy u nas w domu odebrano wiadomość o przyjściu na świat Kazia Nieżychowskiego; szczera była z tego powodu radość, a babka moja, która panią Albertynę kochała jak córkę, pojechała do niéj zaraz na jéj proźbę. Owego Kazia widziałem pierwszy raz na ręku piastunki; po latach doczekałem się siwowłosego Kaźmirza, ojca ośmiorga dzieci, a wiosną siedemdziesiątego piątego roku przyjechałem do sąsiednich z Żelicami Potulic, aby go tam w sklepie, przy kościele, złożyć obok ojca na wieczny spoczynek. Niedługi był przebieg jego życia. Do szkół za młodu obawiali się posłać go rodzice z powodu fizycznych jego niedomagań; osobliwie matka w troskliwości swojéj spuścić go z oka nie chciała i dla tego do piętnastego czy szesnastego roku chował się w domu, kształcony w początkach nauk przez guwernerów, z których najsumienniejszy był przyjaciel mój i kolega szkólny Niedźwiedziński, późniejszy proboszcz w Brzóstkowie.
Późniéj osiadła z nim matka w Poznaniu, gdzie Kazio, tak go bowiem wszyscy znajomi i przyjaciele zwaliśmy, pobierał lekcye prywatne od rozmaitych profesorów, przez trzy lata bodajnie i dokształcił się tak, iż z końcem czterdziestego szóstego roku mógł udać się do Berlina i słuchać z korzyścią kolegiów będących w związku
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/30
Ta strona została przepisana.