Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/53

Ta strona została przepisana.

w Brandenburgii, już w szkołach i na uniwersytecie pracował na swoje utrzymanie, a odbywszy początki nauczycielskie w gimnazyach berlińskich, był potem mentorem młodych książąt Sturdzów, burzliwych nieco Rumunów, z którymi w różnych krajach przesiadywał, zkąd zapewne powziął to zamiłowanie do zagranicy, bo i późniéj z każdych niemal wakacyi letnich korzystał, aby przedsiębrać wycieczki do Francyi, Anglii lub Szkocyi, gdzie wielu miał znajomych. Nawet parę lat przed śmiercią puścił się do Rumunii, a pokumawszy się tam jakoś z Turkami, dostał sułtańską Metszidie, nie wiem już któréj klasy. Te częste styczności z obcymi rozmaitych narodów i stanów wyrobiły w nim znaczną gładkość w obejściu towarzyskiem, a przytem uwolniły go od tego szowinizmu niemieckiego, który w naszych czasach tak gwałtownie rozgorączkował synów Germanii. Nietylko słusznie i rozsądnie sądził o cudzoziemcach, lecz miał do nich pociąg wyraźny, osobliwie do Anglików. Dla nas okazywał się zawsze bardzo chętnym; liczne zawarł znajomości z Polakami w mieście i na wsi; względem uczniów polskich życzliwy, brał ich nieraz w opiekę, jak mi powiadano, a z polskimi kolegami w szkole i po za szkołą żył w daleko lepszem porozumieniu niż z niemieckimi, na których przychylność nie zawsze mógł liczyć. Nikomu szkodzić nie chciał, ani być przykrym, owszem, dobroduszny z usposobienia, skorym się okazywał, gdy mógł komu sprawić przyjemność lub wyświadczyć przysługę i dla tego był persona grata dla wszystkich niemal znajomych swoich, zwłaszcza iż, prócz wymienionych właściwości, miał w sobie coś oryginalnego, co rozweselało, a co się już odbijało w układzie jego ciała, niezgrabnych ruchach, w naiwnym częstokroć wyrazie twarzy, w zamyśleniach niespodzianych i odrębnem nieraz pojmowaniu rzeczy. Nie jedna