wszystkim sympatyczna i, co rzadko już teraz zdarza się między Niemcami, dla nas życzliwie usposobiona.
O dwóch młodych Polakach pracujących tutaj pod komendą Brenneckego, t. j. o Julianie Zaborowskim i Ludwiku Köhlerze, już w przeszłorocznych naszych przechadzkach mówiliśmy z sobą; inni dawniejsi ich koledzy żyją jeszcze, ile mi wiadomo, prócz dwóch księży, którzy pierwsi jako nauczyciele religii katolickiéj urzędowali. Zaraz przy założeniu szkoły powołano w tym celu ks. Antoniego Gładysza. Pochodził on, jak mi nieraz mówił i jak samo nazwisko pokazuje, z polskiéj rodziny Gładyszów, na Szlązku bodajnie, czy w Prusach pierwotne swoje gniazdo mającéj, z któréj jednak kilka jednostek zniemczyło się zupełnie i Gladischami przezwało. Z owych niemieckich Gladischów znałem dwóch tutaj dawnemi czasy, profesora przy gimnazyum Maryi Magdaleny, a późniéj dyrektora gimnazyum krotoszyńskiego i kupca, który tu gdzieś miał handel materyalny. Byli oni w bliskiem pokrewieństwie z księdzem Antonim, piszącym się po polsku i liczącym się stanowczo do Polaków. Ksiądz ten skończył szkoły w naszem gimnazyum, a odbywszy triennium teologiczne w Wrocławiu i praktyczną naukę w Gnieźnie, urzędował w Borku dwa lata jako wikaryusz, rok prawie zastępował potem proboszcza w Rawiczu, ucząc równocześnie religii w tamtejszéj Realnéj, wreszcie piędziesiątego trzeciego roku przysłał go tutaj arcybiskup Przyłuski do nowo założonéj szkoły. Krótki był jego pobyt w Poznaniu jako nauczyciela, a przytem jako dozorującego w konwikcie Lubrańskich i Szółdrskich, mimo to potrafił sobie młody ten ksiądz zniewolić uczniów i pozyskać wielu przyjaciół. Dość wysoki i chudy, z gładką i przyjemną twarzą, miał w spojrzeniu coś szczerego i ujmującego, odpowiednio do łagodnego i przyjaciel-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/55
Ta strona została przepisana.