Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/62

Ta strona została przepisana.

den z ludzi, stojąc na drabinie, wbijał podobno wielki hak w środkową belkę, gdy naraz z strasznym trzaskiem załamał się cały snfit; większa część dachu i ściany zwaliła się na podwórze, a kapitana i jego ludzi zgniotły spadające gruzy i sypiąca się z góry nawała zboża. Parę tysięcy wierteli tego zboża, które były przyczyną załamania się belek, zwieziono tam krótko przedtem i wysypano na poddasze, wynajęte na śpichrz. Pamiętam to, jakby dzisiaj się stało. Byłem wtenczas w kwincie i ze szkoły pobiegliśmy tam wszyscy o dwónastéj godzinie, aby widzieć co zaszło, bo populus biegał z krzykiem po ulicach. Troje ludzi straciło życie, ale jakaż byłaby nastąpiła katastrofa dla całego Księstwa, gdyby przeciążone belki, dotrzymawszy do balu, były wtenczas dopiero uległy silnemu drganin, sprawionemu przez głośną muzykę i tupanie kilku set tańczących! Odbudowano tę salę i stoi do dziś dnia, ale w późniejszych czasach, gdy inne, przyzwoitsze w mieście powstały, zdemokratyzowała się, że tak powiem, zupełnie.
Prócz wymienionéj, panie Ludwiku, zaszła w tym Saskim Hotelu, wiele późniéj, bo czterdziestego szóstego, czy siódmego roku, jeszcze druga tragiczna przygoda innego rodzaju. Mieszkał tam wtenczas w jednym z dolnych pokoi, tuż przy głównéj bramie, niejakiś p. Thiel. Zkąd on był i kto on był, czy stary kawaler, czy wdowiec, nie wiem, bo go nawet z widzenia nie znałem. Żył ze swoich procentów, posiadał bowiem, jak powiadano, dość znaczny kapitalik w papierach, a przytem, aby mieć jakieś zatrudnienie, poświęcał dość znaczną część czasu swego, osobliwie wieczory, karteczkom, do których dobierał sobie stałe mniéj więcéj kompanijki. Pewnéj nocy, po skończonéj pracy, odprowadziło go, wśród wesołych rozmów, kilku amikusów zdrowego i żwawego aż do bramy tego domu. Na drugi dzień już nie żył. Zna-