Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/63

Ta strona została przepisana.

leziono go, bodajnie gdy posługaczka do izby dostać się chciała, umarłego, tj. zatłnczonego i uduszonego przy łóżku. Że się jego uśmiercenie obyć nie mogło bez głośnych krzyków i łomotów, że się bronić musiał zawzięcie przeciw napastnikom, okazywało położenie i potłuczenie ciała, jako też połamana flinta, czy pistolet. Jednak bezpośredni sąsiad żyd, jeden z grubych i ordynaryjnych, który miał szynk i piwiarnię tuż obok, nic nie słyszał. Pieniędzy u biedaka Thiela żadnych nie odszukano, a wszelkie policyjne śledztwa i sądowe termina, które się w téj sprawie odbywały, pozostały bezskuteczne. Parę lat późniéj, w tym samym bodajnie złowrogim pokoju, zdarzyło się znów coś podobnego. Ksiądz jakiś przyjezdny, który tam nocował, wyrwany został ze snu mocnem pukaniem do drzwi. Nieskończyło się na téj próbie; zaczęto drzwi wypychać i odważać. Ksiądz przestraszony, zwłaszcza iż słyszał dość głośne narady kilku ludzi, nie stracił przytomności; wyskoczył z łóżka i czem mógł, jakąś komodą, łóżkiem, krzesłami zatarasował drzwi, otworzywszy potem okno na ulicę krzyczeć zaczął o pomoc i spłoszył wreszcie napastników, którzy jednak, po niejakim czasie, powtórnie, lecz daremnie znowu szturm przypuścili. Sprawców i tym razem nie wykryto, a ksiądz miał tylko tę satysfakcyę, że przygodę oblężenia swego w długim inseracie „Gazety Polskiéj“ naiwno-tragicznie opisał.
Hotel Saski w czasie owych dwóch wypadków nie należał już od dawna do pana Wołłowicza; sprzedał on go w pierwszych latach po trzydziestym jednemu z potomków Abrahama, który mu faktorował w interesach, a którego potomkowie do dzisiaj dnia tam panują. Stary ów ajent izraelski wraz z niemłodą połowicą, wychudłą, bladą i chorowitą, od dawna już powrócił na łono patryarchy swego; znałem go dobrze, bo przez czas niejaki